Wacław Wachnik ur. 1 grudnia 1983 roku. Od sierpnia 2006 do grudnia 2008 pracował w Zagłębiu Lubin w charakterze specjalisty ds Public Relations, natomiast od kwietnia 2009 do końca grudnia 2010 pełnił rolę szefa biura prasowego/rzecznika prasowego klubu. Współtwórca programu tv „Nasze Zagłębie”. Pisał dla tygodnika „Piłka Nożna”, publikował w programach meczowych Nasze Zagłębie oraz na zaglebie.org.
Jak rozpoczęła się Pana przygoda z Zagłębiem Lubin?
Pracę w Zagłębiu rozpocząłem w sierpniu 2006 roku, choć tak po prawdzie wokół klubu kręciłem się już znacznie, znacznie wcześniej. Pracę zaproponował mi ówczesny świeżo upieczony prezes, Robert Pietryszyn. Jako dziennikarz lokalnej telewizji poszedłem do niego na wywiad. Zadałem kilka pytań, Robert odpowiedział, po czym wyłączyliśmy kamerę i normalnie zaczęliśmy rozmawiać. Rozmowa się kleiła, coś tam gadaliśmy o piłce, choć to w sumie bardziej ja mówiłem, nagle prezes przerywa mi i mówi:
– Słuchaj… A nie chciałbyś u mnie pracować?
Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, wiadomo, że praca w Zagłębiu była moim marzeniem, ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewałem.
– Ale jak to… – mówię.
– No, normalnie. Będziesz… – tu Robert chwycił kartkę z listą pracowników i stanowisk w klubie. – specjalistą ds. Public Relations. No i tak się zaczęła moja prawdziwa przygoda.
Jak zdobywał Pan doświadczenie potrzebne do tej roli przed angażem w klubie?
Wszystko zaczęło się w 2002 roku, gdy akurat zrobiłem sobie kilkumiesięczną przerwę od studiów. Nie bardzo wiedziałem, co robić z czasem, bo właściwie miałem cały dzień dla siebie, pracowałem bowiem na nockach.
Trochę z nudów, trochę z pasji zacząłem współpracować ze stroną zaglebie.org, gdzie tworzyłem przebogate analizy naszych najbliższych przeciwników. To było właściwie już po spadku z Ekstraklasy. Muszę przyznać, że prócz Wisły Kraków, gdzie coś podobnego tworzył mający ogromną wiedzę tajemniczy Markus, nikt tego nie robił. Swoją wiedzę opierałem głównie na gazetach, raczkującym internecie, bo to wówczas były jedyne źródła informacji na temat klubów i piłkarzy. Nie będę ukrywał, czasami ta analiza konkretnych zawodników opierała się na szczątkowych i nie do końca sprawdzonych informacjach.
Pamiętam, jak robiłem analizę Polaru Wrocław, gdzie grał m.in. były zawodnik Polonii Warszawa, Przemysław Boldt. Napisałem wówczas, że to niezły, solidny piłkarz z dobrą techniką użytkową. Mija kilkanaście minut, pisze do mnie Krystian Kalinowski, wychowanek i ówczesny zawodnik Zagłębia, z którym wtedy miałem dobry, choć głównie internetowy kontakt.
– Boldt dobry technicznie? Przecież on jest, kurwa, bardziej drewniany niż parkiet u mnie w pokoju!
No i cóż, miał rację 🙂
Było więcej takich osób, które pomagały?
Bliżej Zagłębia zacząłem być dzięki Konradowi Kaczmarkowi, świetnemu człowiekowi i kibicowi, który akurat pracował w klubie. Był rzecznikiem prasowym i, obok Janusza Napiórkowskiego, który poprawiał moje teksty, takim moim mentorem. Dzięki nim obu wkręciłem się w piłkę. Dzięki Januszowi nauczyłem się poprawnie pisać, na przykład nazwisko Piłsudski 😊 Dzięki Konradowi zacząłem współpracę ze sztabem szkoleniowym, ponieważ poznał mnie z trenerem Eugeniuszem Różańskim.
Zacząłem pomagać mu w rozpracowywaniu rywali Zagłębia. Miałem wtedy 21 lat. Pamiętam, że robiłem analizy podobne do tych z zaglebie.org, a od trenera Różańskiego miałem kasety z meczami przeciwników. Początkowo byłem tym oczywiście zafascynowany, ale z czasem na tej współpracy zaczęły pojawiać się rysy, których ja, młody chłopak, wtedy nie do końca dostrzegałem, a tym bardziej rozumiałem.
Pisząc wprost – miałem wrażenie, że szkoleniowiec trochę się mną wysługiwał, bo nie dość, że rozpracowywałem rywali, to jeszcze robiłem listę potencjalnych wzmocnień z krótkimi charakterystykami graczy. Byli na niej m.in. Piotr Dziewicki, Jarosław Bieniuk, Michał Stasiak (trafił później do Zagłębia, ale nie przypisuję tu sobie większych zasług), Robert Kolendowicz, Łukasz Jarosiński, Darek Jackiewicz (też trafił do Zagłębia), Waldemar Sobota.
Brzmi jak opis działu analiz…
Pamiętam taką sytuację przed meczem z Bełchatowem. Akurat byłem we Wrocławiu u ówczesnej dziewczyny. Dzwoni telefon. Patrzę na ekran: Różański. Słyszałem, że dał rozmowę na głośnik. Spytał o materiały, których wtedy nie zrobiłem do końca i nawet nie dał mi dokończyć:
– Kurwa, Wacek! – zaczął krzyczeć. Zrobiłeś mnie w chuja!
Współpraca zaczęła powoli wygasać, choć pamiętam doskonale jeszcze jedną sytuację, tuż przed wyjazdem drużyny na słynny mecz w Radomsku (wiosna 2004). To była sobota, wokół stadionu giełda, a ja przedzierałem się do klubu z analizą Radomska.
Pamiętam, że usiadłem w pokoju z trenerem Kubotem, który wtedy pomagał Drażenowi Beskowi. Zacząłem mówić, że Radomsko gra w trójką obrońców, że w bramce Borkowski, dalej Nowak, Prokop, zacząłem wymieniać tych zawodników, wskazywać ich silne punkty. Że jest tam taki Bogdan Jóźwiak, że jest Dopierała, Bałecki, opowiadać, jak grają, na co zwracać uwagę. On patrzy na mnie, patrzy i z pełną powagą mówi w końcu:
– Myśli Pan, że oni faktycznie tak zagrają?
Pan! Poczułem się kimś.
Niestety, tylko przez chwilę. Dzień później, gdy w większym gronie siedzieliśmy w Veronie, zadzwonił Konrad i zaczął opowiadać o tym, jak ten mecz wyglądał i że rozwścieczeni kibice Radomska wybili szybę w autokarze. To były takie pierwsze sygnały dające mi do myślenia, choć wtedy jeszcze bardzo mocno idealizowałem piłkę. Zresztą, niedawno na Twitterze, pod archiwalnym zdjęciem z 2004 roku, które wrzucił Janusz, napisałem, że to były super czasy, bo człowiek nie znał jeszcze środowiska i piłkarzy, traktował tę piłkę romantycznie.
Rozumiem, że z czasem ten romantyzm znikał?
Wybuchła afera korupcyjna, której ja, jako dzieciak, nie traktowałem do końca poważnie, nawet jeśli od zawodników nasłuchałem się, jak wyglądał obóz przygotowawczy przed tym sezonem, albo o powrocie z samego Radomska. Byłem jednak jeszcze zbyt młody, by móc to rzetelnie ocenić. Nie do końca rozumiałem te wszystkie mechanizmy, które kierują światem piłki.
Po tamtym sezonie, zakończonym zresztą awansem, moje drogi z Zagłębiem na chwilę się rozeszły. Zbiegło się to z czasem, gdy z klubu odchodził Konrad, a jego nieformalnym prezesem był Jerzy Fiutowski.
Co robił Pan po odejściu z klubu?
Dostałem wtedy propozycję stażu w najbardziej wówczas popularnej gazecie w Polsce, tygodniku Piłka Nożna. Gazecie, na której się wychowałem. Tam też nastąpiło kolejne zderzenie z rzeczywistością, bo najpierw właściciel tygodnika, Marek Profus, zaprosił mnie na staż, a później wicenaczelny, Adam Godlewski, dwa miesiące mnie zwodził. W końcu, jak przyjechałem do stolicy, to już przy pierwszym kontakcie ze śp. Januszem Atlasem dostałem taką zjebę, że jak redaktor w połowie tyrady gdzieś na chwilę wyszedł, to do pokoju wpadła sekretarka i zaczęła mnie pocieszać:
– Nie przejmuj się. Nie przejmuj się. On tak zawsze.
A zjebę dostałem za… Zagłębie. Napisałem bowiem tekst po awansie do Ekstraklasy, taki na jedną stronę w gazecie, trochę cukierkowy, że młody zespół, młody trener Besek, fajnie grają, itd. Atlas jak to zobaczył, to dostał szału.
– Ty, kurwa, durniu! Ty debilu! Przecież to kurwy są! To złodzieje!
I zaczął mi zmieniać po swojemu, wrzucając oczywiście wątki korupcyjne i tak dalej. Efekt był taki, że umieścili mój tekst w gazecie, nawet na dwie strony, podpisany moim imieniem i nazwiskiem. Moi rodzice jak tylko go zobaczyli, to od razu chwycili za telefon i do mnie:
– Wacek, Ty się nie boisz?!
Wtedy sądziłem, że jakby doszło do jakiegoś procesu sądowego, to Piłka Nożna by się za mną wstawiła. Było to bardzo śmiałe i niestety naiwne myślenie.
Czyli mówiąc krótko “działo się”?
Z redaktorem Atlasem, który tak na marginesie bardzo mnie lubił, wiążą się zresztą inne wspomnienia. Jak kiedyś wróciłem do Warszawy i napisałem tekst o obcokrajowcach w polskiej lidze, o wielce wymownym tytule “Chlali, imprezowali, a nawet wariowali”, to na powitanie wręcz mnie wyściskał:
– Wacuś, super tekst! Super!
Pamiętam, że przed publikacją Piotrek Żelazny, znany dziś dziennikarz, zwrócił mi uwagę na to, że jak Atlas poprawia Ci tekst, to warto przed oddaniem go do druku przejrzeć raz jeszcze, bo pan Janusz lubił dopisywać coś po swojemu.
Faktycznie, w tekście opisałem taką anegdotkę o naszym napastniku, Mosesie Molongo, który kiedyś – podobno zirytowany tym, że w lubińskim Domu Towarowym nie może znaleźć odpowiednich korków – pojechał po buty do Wrocławia. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że pojechał taksówką. No i w tej historii Pan Janusz na końcu zdania dopisał mi:
“I oczywiście nie zapłacił!”
Czyli miało szokować?
Pamiętam jak ten słynny redaktor przed meczem Zagłębia z Wisłą, tym przegranym 1:7, mówi do mnie tak:
– Jedź tam do tego swojego Lubina i opisz ten mecz. Ale mnie nie interesują piłkarze. Mnie interesuje, czy ktoś się nachlał, obrzygał, albo czy ktoś się ze schodów spierdolił. Pamiętaj. Nie jest sztuką napisać, że pies pogryzł pana. Sztuką jest napisać, że pan pogryzł psa.
Z tym meczem z Wisłą wiąże się zresztą inna historia. Po tym meczu wystawiałem noty dla PN i kilku zawodnikom, w tym Grześkowi Nicińskiemu dałem najniższą – jedynkę. I Grzesiek się o to śmiertelnie obraził. Podobno pytał wszystkich:
– Który to jest ten Wachnik?!
On chyba nie przypuszczał, że ten redaktor, który recenzuje jego grę to…taki szczyl. I kiedyś stoję przy barze w słynnej Beatce, czekam na coś do picia i nagle czuję ciężką łapę na ramieniu. Obracam się, patrzę Niciński:
– Ty jesteś Wachnik? Mamy do pogadania!
Na szczęście dla mnie, groźna była tylko sama zapowiedź rozmowy. Obyło się bez rękoczynów, Nitek to super facet.
Pewnie z tamtych czasów jest sporo anegdot?
Z redaktorem Atlasem mam jeszcze jedną bardzo, moim zdaniem, wiele mówiącą o środowisku. Pracowałem już w klubie. To było przed meczem z Widzewem wiosną 2007 (kolejka przed meczem o mistrzostwo). Akurat stałem w sekretariacie, rozmawiałem z koleżanką. Nagle drzwi się otwierają, wchodzi podchmielony Janusz Atlas. Samo to, że wszedł, nie było dziwne, nawet też nie to, że był podchmielony, bo przecież doskonale pamiętam, jak dzień w dzień w redakcji schodzili około godziny 11 z Grzegorzem Pazdykiem na dół, do baru, nawodnić się.
Najdziwniejsze było to, że Janusz Atlas miał szyję przepasaną szalikiem Zagłębia! Pan Janusz, jak i jeszcze jeden redaktor, przyjechali na mecz na wyraźne zaproszenie prezesa Pietryszyna i nie muszę dodawać, że na Zagłębie patrzyli już znacznie przychylniej. Ja tak stoję, patrzę na Atlasa, on na mnie, ja na niego i on nagle:
– Młody, dzisiaj pracujemy!
Zbaraniałem. Myślę sobie, jakie, kurwa, pracujemy?
– Spotkamy się po meczu, powiem Ci, co mamy napisać.
Przez chwilę nie wiedziałem, o co mu chodzi. Dopiero chwilę później uświadomiłem sobie, że on mnie, owszem, pamiętał, ale też na pewno pomylił z takim młodym dziennikarzem, który był z nim wtedy w Lubinie. Z dzisiejszej perspektywy, choć Atlasa uważam za dziennikarza wybitnego, to jest wciąż dla mnie zabawne.
Było wesoło…
Moja kariera w PN skończyła się po kilku miesiącach, choć publikacje miałem co tydzień i niektórzy dziennikarze, na przykład jeden dziś bardzo znany, nazwijmy go, Michał, nie mogli się temu nadziwić, że jakiś rudzielec tak sobie przyjeżdża i pisze teksty. Co ciekawe, na stażu w PN było wtedy kilka osób, w tym Krzysztof Marciniak znany dziś z Ligi+, a tylko ja z tych młodych regularnie publikowałem.
Na przykład w niedzielę Atlas wpadał i mówi:
– Mam tekst o takim młodym z Amiki, Kikucie. Potrzebuję drugi tekst na stronę. Też o młodym. Jakieś propozycje?
W redakcji cisza, jeden chłop, co napisał tekst o maskotce Polonii, czarnej panterze, za co dostał od Atlasa takie joby, że się popłakał, rzucił cicho jakieś nazwisko. Ja, też cicho, mówię:
– Szałachowski
Atlas spojrzał:
– Kto, kurwa??
– No, Sebastian Szałachowski. Z Łęcznej. Taki skrzydłowy…
– A on grać potrafi?!
– Potrafi.
– A kto tam w tej Łęcznej jest trenerem?! – pyta Atlas.
– No… Kaczmarek. Bogusław Ka…
– Aaaa… Bobo Kaczmarek! To, kurwa, dzwoń do niego!
Pamiętam, że jak spisałem rozmowę, nieco upiększając słowa trenera, to dostałem kolejne gromy.
– Co to, kurwa, ma być! Przecież Bobo tak nie mówi! To jest rep, on duka! – krzyczał Pan Janusz i wszystko mi pozmieniał. Ale tekst o Szałachowskim poszedł.
Rywalizacja w redakcji pewnie była spora?
Atlas, jak wspomniałem, naprawdę mnie lubił, czego nie można powiedzieć o redaktorze Michale, który na siłę chciał mi udowodnić, jak bardzo się nie znam. Kiedyś, po meczu z Cracovią, wysłałem krótką notkę. Zaglądam w gazetę, patrzę, a przy nazwisku Madarić widnieje imię Rafal, a nie Danijel. I później w redakcji Pan Michał w bardzo lekceważący sposób zaczął mi zwracać uwagę, że jak to ja się znam na tym swoim Zagłębiu, skoro nie wiem, jak bramkarz ma na imię.
Współpracę w PN zakończyłem z prostego powodu – finanse. Jak za pierwszy miesiąc, gdzie miałem tydzień w tydzień tekst w gazecie, jak i w miesięczniku, zapłacili mi 200 zł, a za drugi niewiele więcej, to stwierdziłem, że to nie ma sensu.
Jak potoczyły się Pana dalsze losy?
To doświadczenie tam zdobyte z pewnością jednak pomogło mi później w pracy w Zagłębiu, a co ciekawe, jednego redaktora spotkałem choćby w Bukareszcie, gdzie wraz z grupą kilku dziennikarzy pojechał na zaproszenie Roberta Pietryszyna.
To był w ogóle ciekawy wyjazd, bo pamiętam, że tuż po wtorkowym oficjalnym treningu dziennikarze, w tym Mateusz Borek, Roman Kołtoń, czy Dariusz Tuzimek wsiedli pod stadionem do małego busa. Mieli pojechać gdzieś na miasto. Ja też chciałem, ale Arek Trzeciakiewicz, którego bardzo cenię i serdecznie pozdrawiam, mówi do mnie:
– Nie, Ty nie jedziesz. Weź sobie jakoś zorganizuj czas.
No to wróciłem do hotelu i zacząłem wrzucać tekst i fotorelację z treningu na stronę. Nagle dzwoni telefon. Odbieram:
– Wacek? Wacek, to Ty?
Dzwonił kibic, Marcin, który też był wtedy w Bukareszcie, podobnie jak jeszcze jeden kibic Krzysiek i członkowie RN. Marcin spytał:
– Co robisz?
– No, piszę.
– Ale co piszesz?
– No, na stronę teksty. I z treningu…
– A tam, dawaj tutaj do nas, jesteśmy w takiej knajpie na dole, taka włoska. Zostaw to, dawaj do nas!
Skończyłem, poszedłem do nich, było naprawdę wesoło 😉 Dzięki temu, że zszedłem, uratowałem zdrowie jednego dziennikarza Gazety Wrocławskiej, później rzecznika Śląska, bo jak kibic, Krzysiek, dowiedział się, że chłopak jest z Wrocławia, to przez chwilę przestało być sympatycznie 😊
Niestety, ja też się wtedy trochę nie popisałem, bo jak wyszedłem na chwilę z Marcinem przed hotel, to – niechcący – przywaliłem w budkę telefoniczną i stłukłem szybę. Pamiętam, że było mi rano strasznie głupio, szczególnie jak przed wyjazdem na stadion, jak już siedzieliśmy w busie, Kuba Jarosz, Dyrektor Sportowy, spytał nagle:
– Wacek? A o co chodzi z tą budką?
– Nic, nic, Kuba – odpowiedziałem strasznie zmieszany, choć przez pewien czas, pod każdym newsem o Zagłębiu na 90minut, ktoś zawsze pisał komentarz: Wachnik! Opowiedz o Bukareszcie! Opowiedz o budce telefonicznej!
No to w końcu opowiedziałem. Mam swoje typy, kto tak mi o tym przypominał 😊
Proszę przybliżyć jakie obowiązki ciążą na rzeczniku prasowym?
Praca rzecznika prasowego zależy tak naprawdę od osoby, która to stanowisko piastuje. Owszem, są narzucone pewne obowiązki, jak choćby komunikacja medialna, czy prowadzenie konferencji prasowych, ale całościowo patrząc, jeśli nikt Cię z pracy rygorystycznie nie rozlicza, to w tej roli masz dwie drogi: albo stawiasz na absolutne minimum, robiąc tylko to, czego od Ciebie się wymaga i w zasadzie masz święty spokój, albo działasz na maksa i wtedy Twoja praca jest bardzo różnie oceniana.
Przede wszystkim trzeba wiedzieć o jednej rzeczy, o takiej podstawowej różnicy pomiędzy tym, jak praca rzecznika jest postrzegana, a jak wygląda w rzeczywistości. Ja zawsze mówiłem, że to stanowisko jest najgorsze z tych teoretycznie najbardziej nobilitujących. Dlaczego? Ponieważ rzecznik prasowy to jest taki piorunochron. Gość, którego – szczególnie w sytuacjach kryzysowych, gdy nie ma wyników – niejako wystawia się na strzał. Wtedy telefon dzwoni bardzo często, dziennikarze próbują uzyskać jak najwięcej informacji, lecz o ile prezes, czy trener, albo piłkarze może sobie pozwolić na to, by po prostu nie odbierać, to Ty, jako rzecznik, nie masz takiego przywileju. Nie odbierzesz, dziennikarz napisze po swojemu i to Ty masz problem.
W sytuacjach kryzysowych rzadko jest tak, że do dziennikarzy, czy kibiców, chcących wiedzieć, co tak naprawdę się dzieje, wychodzi prezes, czy trener i zbierają wszystko na klatę. Wtedy musi działać rzecznik, który jest tak naprawdę między młotem a kowadłem, bo z jednej strony chciałby coś powiedzieć, ale z drugiej nierzadko może mówić tylko ogólnikami.
Często, bardzo często, było tak, że jak nie było wyniku sportowego, to przy okazji zbierałem ja. A czy rzecznik biega po boisku? Trenuje? Decyduje o transferach? Wtedy jednak nie mogłem sobie pozwolić na taki luksus i w ten sposób odpowiedzieć. Musiałem lawirować i liczyć się z tym, że część złości skupi się na mnie.
Jak często się to zdarzało?
Podam przykład. W dniu meczu z Polonią Bytom, w czwartek, podaliśmy do informacji publicznej, że trener Smuda, z którym wiązaliśmy ogromne nadzieje, odchodzi do reprezentacji. Sytuacja w tabeli, pomimo tego, że Franz już trochę pracował, była niewesoła, zajmowaliśmy chyba piętnaste miejsce w tabeli na szesnaście drużyn. Na odejście Smudy nie mieliśmy wpływu, musieliśmy się zgodzić, tym bardziej że on sam chciał wziąć kadrę, czemu trudno się zresztą dziwić. I jeden z pierwszych komentarzy na zaglebie.org. pod tą informacją był taki: Wachnik! Weź się, kurwa, do roboty!
Ktoś albo mnie pomylił, albo naprawdę uważał, że jestem winny odejścia Smudy do reprezentacji Polski.
Już po odejściu z Zagłębia czytałem wywiad z trenerem Michniewiczem, który, po przygodzie z Zagłębiem, prowadził Arkę Gdynia. W tej rozmowie Pan Czesław powiedział, że gdyby mógł wybrać ponownie, to nigdy nie zdecydowałby się na poprowadzenie klubu z rodzinnego miasta, bo wobec takiej osoby, stąd, oczekiwania są o wiele większe. Uważam, że jest w tym sporo racji.
Czasami sobie myślę, że w klubie lepiej być osobą z zewnątrz, spoza środowiska, bo nawet jeśli ktoś Cię zwyzywa, to nie będzie to Twój dawny kolega z podwórka, ziomek z klasy, albo gość, z którym grałeś w piłkę i który nie będzie mieć oporów, żeby w Ciebie przywalić.
Wystarczy sobie przypomnieć, jak ludzie „jechali” na przykład z takim Arkiem Woźniakiem. I ten Woźniak, wychowanek, który na pewno wkładał całe serce w grę dla ukochanego klubu, on kiedyś do Lubina wróci. A te wszystkie Widanowy, Liry, Slobody, czy jak im tam było, dla nich Zagłębie to był nic nieznaczący epizod w karierze. I oni nie pamiętają o nas, a podejrzewam, że w takim Arku jeszcze długo siedziało to, że w rodzinnym mieście tak go krytykowano. A czy był faktycznie takim ostatnim patałachem na tle tych przebierańców?
Łaska kibica na pstrym koniu jeździ?
Ludzie często nie wiedzą, albo zapominają o jednej rzeczy. Atmosferę wokół klubu i wszelkich jego działań kształtuje wynik sportowy. I stabilizacja. Kibic nie jest głupi. On widzi, czy klub ma jakiś plan na siebie, czy tylko dryfuje. Jak są wyniki, to tak jak w sezonie mistrzowskim, marketingowo właściwie nic nie trzeba robić. Przecież jak ja sobie porównam sezon 2006/07, a dwa kolejne, zwłaszcza ten w I lidze, albo końcówkę mojej pracy w Zagłębiu, to pod względem tego, ile robiliśmy, to jest przepaść. Nie pamiętam na przykład, żebyśmy w sezonie mistrzowskim gdzieś wychodzili z zawodnikami.
Z drugiej strony, jak nie ma wyników, to choćbyś nie wiadomo co i ile robił, zawsze będą głosy krytyczne, bo ludzie patrzą na klub całościowo. I jeszcze jedna kwestia. Wielu fanom wydaje się, że marketing w klubie to taka prosta sprawa. Bierzesz jakiegoś zawodnika, jedziesz z nim na miasto, albo do galerii, pokręcisz się koło kibiców, rozdasz bilety i masz z bańki. To tak nie działa.
Proszę powiedzieć o tym kilka słów.
Zawodnicy nie zawsze tak chętnie gdzieś jeżdżą. Nie przez przypadek podczas mojej pracy na większość akcji marketingowych jeździli niemal Ci sami piłkarze, jak choćby Olek Ptak (tutaj), czy Dawid Plizga (tutaj). Nierzadko dochodziło do sytuacji, że musiałem wręcz prosić jakiegoś zawodnika, żeby coś zrobił, a i tak nie zawsze mi się to udawało.
Pamiętam też, jak w dobie bardzo słabych wyników nikt, naprawdę nikt, nie chciał się wypowiadać dla klubowych mediów. Braliśmy cały czas jednego, najbardziej doświadczonego chłopa, który w końcu, jak po kolejnej porażce poprosiliśmy go o wypowiedź, powiedział ze śmiechem:
– Panowie, ale ile ja mogę tym kibicom, za przeproszeniem, loda robić?
Ale stanął przed kamerą i znów wziął odpowiedzialność na klatę. Szacunek dla niego.
Pamiętam też – pracując już w obecnym miejscu pracy – że mieliśmy kilka akcji marketingowych wspólnie z piłkarzami Arki. Raz, bodaj z trzema z nich, jechaliśmy do szkoły na Kartuzy. Jeden, nazwisko z litości pominę, gdy jeszcze nawet nie ruszyliśmy, od razu pyta:
– A ile to wszystko potrwa?! Bo ja się śpieszę.
Nie namyślając się, od razu mu odpowiedziałem:
– To jak się, kurwa, tak śpieszysz, to wysiadaj. Nikt Cię tu nie trzyma na siłę.
Jako rzecznik absolutnie nie mogłem sobie pozwolić na takie słowa. Nie mieliśmy żadnej mocy, żeby wyegzekwować na zawodnikach udziału w akcjach marketingowych, oni nie mają tego zapisanego w kontraktach – a przynajmniej wtedy nie mieli. Mogliśmy się odwoływać jedynie do ich profesjonalizmu, albo… prosić.
Miał Pan też epizod związany z telewizją?
Przyznam uczciwie, że w pewnym momencie, patrząc lokalnie, faktycznie było mnie wszędzie pełno. I dlatego swoje też zbierałem. To były czasy, gdy prężnie działała lubińska telewizja kablowa, obecna chyba niemal w każdym domu. Właściwie to były dwie telewizje. Zagłębie, obok KGHM, jest tym, co najbardziej interesuje naszą społeczność, wobec czego ekipy telewizyjne były w klubie dwa, trzy razy w tygodniu.
Nie zawsze, rzecz jasna, chcieli rozmawiać ze mną, ale jak im trener czy piłkarz odmawiali, to kierowali się do mnie. Ja z kolei nie odmawiałem, w ogóle nie myślałem w tych kategoriach, że jest mnie za dużo, czy coś podobnego – traktowałem to na zasadzie obowiązku wynikającego z mojej roli. Dochodził do tego jeszcze program Nasze Zagłębie, doszedł też program Wkrętka, który spontanicznie i dla żartu wymyśliliśmy z Norbertem Matijczakiem. Z perspektywy czasu oceniam, że wtedy faktycznie było mnie wszędzie za dużo i ludzi mogło to denerwować.
Sporo tego…
To był błąd, z którego w tamtym momencie nie zdawałem sobie sprawy. Dlatego też pojawiały się takie zarzuty kierowane w moją stronę, że się lansuję i tak dalej. Dla mnie i wtedy i dziś były one krzywdzące, ale teraz doskonale rozumiem tych, którzy w ten sposób myśleli. Mieli do tego pełne prawo. Mnie z kolei brakowało asertywności i wyczucia, brakowało tego, żeby w pewnym momencie powiedzieć: dość. Może trochę źle to zabrzmi, ale pracą w telewizji po prostu się bawiłem. Lecz tak jak powiedziałem wcześniej, w gruncie rzeczy byłem młodym chłopakiem, który po prostu chciał pracować i który Zagłębie traktował zdecydowanie jak coś więcej niż tylko miejsce pracy.
Patrzyłem na tę pracę oczami kibica. Chciałem, by fani mieli dostęp do możliwie jak największej ilości informacji i nie do końca rozumiałem, dlaczego dostaję za to rykoszetem. W pewnym momencie doszło do kuriozalnej sytuacji, że po każdym takim „strzale” starałem się robić dwa razy więcej niż do tej pory, ponieważ, trochę naiwnie, wydawało mi się, że dobra i rzetelna robota mnie obroni. A to powodowało, że było mnie jeszcze więcej i wracałem do punktu wyjścia. Ciężko jednak o taką samoanalizę, gdy jest się młodym chłopakiem, w dodatku w ferworze walki. Refleksja przyszła po latach, gdy na spokojnie mogłem przeanalizować swoją pracę.
Taka samo nakręcająca się spirala…
Muszę też przyznać, że nie zawsze radziłem sobie z krytyką. To brało się z tego, że ja pracowałem głównie sercem i jako osobie emocjonalnie związanej z Zagłębiem, brakowało mi czegoś takiego, by na chwilę się zatrzymać i przeanalizować wszystko od a do z. Czasami jednak zdarzały się sytuacje bardzo niesprawiedliwe, jak kiedyś, gdy w dobie słabszych wyników, w jednym z lubińskich lokali podszedł do mnie kibic, z którym zresztą za dzieciaka grałem w piłkę i powiedział:
– Ty polityczna chorągiewko.
Strasznie mnie to zabolało, tym bardziej że nie potrafiłem dociec, dlaczego tak uważa. Chwilę później, wraz z rodziną, pojechałem na tygodniowy urlop i zamiast cieszyć się czasem wolnym, wciąż myślałem o tym, dlaczego tak powiedział.
Strasznie bolało i denerwowało mnie to, że zdarzały się osoby, które na siłę starały się mnie przypisać do jakiegoś układu politycznego. Takie plotki nasiliły się na przykład, jak przeforsowałem w klubie projekt stworzenia klubowej telewizji, dzięki czemu zatrudniłem dwie dodatkowe osoby do działu PR. Robiłem to z myślą o kibicach, chciałem, by klub się medialnie rozwijał, dostrzegałem potencjał, bo poza Lechem Poznań i Arką Gdynia, gdzie prężnie działał dobrze znany kibicom Pucha, który namawiał mnie zresztą na ten krok, żaden klub w Polsce nie miał klubowej tv.
Tutaj mała dygresja. Pamiętam, jak Pucha przyjeżdżał z Arką do Lubina. Strasznie mnie prosił o koszulkę Zagłębia. Ja mówię: Spoko, załatwię, bez problemu. Wybrałem jedną ze swojej kolekcji. Mecz się skończył, przegraliśmy 0:2, po konferencji Michał idzie ze mną do mojego biura.
– Trzymaj, Pucha. Twoja koszulka – mówię. On tak patrzy:
– Kurwa, zielona…
W Gdyni, jak wiadomo, nie za bardzo lubi się zielony kolor 😊
Niech Pan opowie coś o ZagłębieTV…
Telewizja klubowa? W całej Polsce ten projekt dopiero raczkował. A kilka tygodni później, gdy zaczęliśmy działać z tym tematem, zdarzyła się ta sytuacja z kibicem, która opisałem przed chwilą. Zresztą, jakiś czas później dowiedziałem się, dlaczego ten człowiek tak powiedział i dlaczego kilka osób tak myśli, co oczywiście było absurdalne.
Nie wnikając już za bardzo w ten temat, powiem jedynie, że podczas całej mojej przygody z Zagłębiem starałem się przede wszystkim możliwie jak najlepiej wykonywać swoją pracę. Popełniałem błędy, jak każdy, bo przecież musiałem je popełnić. Nigdy jednak nie wikłałem się w żadne układy, kompletnie mnie to nie interesowało. I dlatego takie głosy, które z czasem się nasilały, plus inne absurdalne oskarżenia kierowane w moją stronę bardzo mnie bolały. Były wyssane z palca, ale ja kompletnie nie mogłem się bronić.
Opowiem też o jeszcze jednej sytuacji, która rzuci trochę cienia na to, jak czasami wygląda praca rzecznika i o braniu odpowiedzialności za decyzje, na które nie masz wpływu.
W czasach karnej degradacji do I ligi rozegraliśmy mecz w Łęcznej. Na boisku padł remis 1:1, ale chwilę później wyszło na jaw, że w naszej drużynie grał zawodnik, który powinien w tym meczu pauzować z kartki – Mateusz Bartczak. Błyskawicznie okazało się, że zostaniemy ukarani walkowerem. Kibice zaczęli domagać się od Prezesa stanowczej reakcji i wyciągnięcia konsekwencji wobec osoby, która zawiniła, a winę ponosił człowiek związany z Zagłębiem od wielu lat, który z pewnością klubowi oddał serce, ale – po prostu – zwyczajnie się pomylił.
Tej osobie z miejsca podziękowano za pracę, co – moim zdaniem – było karą niewspółmierną do przewinienia, ale trzeba też wiedzieć, że ciśnienie na awans, także z ekonomicznych względów, było ogromne i każdy punkt był na wagę złota. Mnie poproszono, abym umieścił na stronie krótką notkę, bez podania nazwiska ukaranej osoby, w której było napisane, że klub wyciągnął najsurowsze konsekwencje wobec winowajcy. Zrobiłem to, dając najbardziej delikatny komunikat, jak się da. Godzinę później schodzę na dół, a zasłużony dla klubu człowiek, który właśnie żegnał się z kolegami, wita mnie słowami:
– Oho! Idzie mój największy wróg!
Dowiedziałem się później, że on o tę całą sytuację obwiniał właśnie mnie. Do dziś nie potrafię zrozumieć, jak można było obwiniać za całe zło osobę, która jedynie przekazała tę informację kibicom.
Posłańca winić jest najłatwiej…
Albo inna sytuacja. Przez lata, codziennie rano, odbierałem z jednego z punktów na Ustroniu gazety, które później przeglądał prezes, pracownicy, również ja. Mieszkałem blisko, miałem po drodze, więc to robiłem. Pod koniec mojej pracy w klubie zapadła decyzja, że kończymy współpracę z tym Panem, który prowadził ten kiosk, bo lepszą ofertę zaoferowała nam sieciówka, która zresztą dowoziła gazety. Decyzja zapadła poza mną. Później dowiedziałem się, że ten Pan, u którego odbierałem te gazety, miał jakieś pretensje do mnie…
Żeby była jasność i mam nadzieję, że każdy to zrozumie. Przytaczam tę sytuację nie dlatego, żeby się wyżalić, tylko po to, żeby pokazać, z jakimi problemami i sytuacjami życiowymi mierzy się czasami ktoś taki, jak rzecznik prasowy. Czyli, w gruncie rzeczy, zwykły pionek w hierarchii klubowej.
Jak wygląda ta praca od środka? Proszę przybliżyć typowy dzień pracy rzecznika.
Mój dzień w klubie zaczynał się około godziny 7:30, a kończył w późnych godzinach wieczornych, choć uczciwie powiem, że kończyłem go na klubowej siłowni. Z tym też były pewne przeboje, bowiem jednej osobie nie podobało się, że ćwiczę w klubie, ale już nie będę zagłębiał się w ten temat.
Pamiętam, że zanim przyszedłem do Zagłębia, to, patrząc z perspektywy kibica, strasznie mnie dziwiło, że klub pozwala sobie na tzw. syndrom oblężonej twierdzy. Informacje na stronie pojawiały się raz na tydzień, robiono absolutne minimum, co tworzyło dziennikarzom i kibicom pole do wielu spekulacji. Jak już zacząłem pracę, odezwała się we mnie żyłka dziennikarza i kibica. Postawiłem na pełną transparentność, na maksymalne przekazywanie treści.
Zrobiłem to z dwóch powodów. Po pierwsze, patrząc oczami kibica, chciałem, by fani mieli możliwie jak największą wiedzę dotyczącą tego, co się dzieje w klubie. Po drugie, stawiając się w roli dziennikarza, chciałem, by mieli oni jak najwięcej newsów i tematów do pisania, bowiem jeśli klub nie uprzedza pewnych ruchów, cierpiąc na wspomniany syndrom oblężonej twierdzy, to taki dziennikarz zaczyna szukać tematów na własną rękę. A wtedy niekoniecznie znajdzie taki, który będzie pasować klubowi.
Miałem praktycznie wolną rękę w tym, co wrzucałem, choć, jak to w życiu, były też z tego powodu niesnaski. Na przykład, był okres, gdzie nie było za bardzo pieniędzy na transfery, wobec czego do klubu przyjeżdżali na testy zawodnicy z kartą na ręku. Prawdę mówiąc, byli to różni przebierańcy, jak na przykład jeden zawodnik z Afryki, grający w drugiej lidze francuskiej, który podczas obozu, bodaj w Turcji, gdy wszedł na boisko, zaczął się zachowywać dziwnie, jakby był chory psychicznie, albo naćpany.
Gość, już w trakcie meczu, zaczął robić przysiady, biegać tyłem, robić jakieś dziwne rzeczy. Tego, rzecz jasna, nie mogłem opisać. Albo jak trafił do nas na testy gość, też z Afryki, który – jak się okazało – podrasował na Wikipedii swoje cv, co błyskawicznie wyłapało Weszło, a w konsekwencji, wyłapałem ja, i to podwójnie, bo nie dość, że od kibiców i prezesa, to jeszcze od sztabu szkoleniowego.
Pamiętam, że mocno spieraliśmy się z trenerami o ten temat, bo ja uważałem, że jak ktoś do nas przyjeżdża na testy, to musimy to podać, bo kibice bywali przecież na treningach i widzieli, że jest ktoś nowy. Oni z kolei uważali, że to niczemu dobremu nie służy. To też pokazuje, że jako rzecznik musisz czasami stanąć przed dylematem, albo iść na kompromis lub po prostu, stanąć w obliczu sytuacji, w której, cokolwiek byś nie zrobił, i tak będzie źle. Nie podasz informacji, że jest ktoś na testach – pretensje będą mieć kibice, którzy i tak się dowiedzą, że ktoś jest. A ty, jako rzecznik, wychodzisz na idiotę. Podasz – masz na pieńku z trenerami. A to tylko przykład. Takich sytuacji było całe mnóstwo.
Patrząc całościowo, moja praca w klubie to była fantastyczna przygoda, której nigdy nie zapomnę i której nie zamieniłbym na nic innego. Ale była to też przygoda pełna przeróżnych, nierzadko skrajnych sytuacji, w której musiałem się znaleźć między młotem a kowadłem i z których ciężko było właściwie wybrnąć.
Rzecznik prasowy musi mieć dobry kontakt praktycznie z każdym w klubie (od trenerów, poprzez zawodników po szeregowego pracownika). Jak pogodzić tyle charakterów i osobowości?
Chciałbym w tym momencie powiedzieć coś lekkiego i przyjemnego, żeby nie było, że pokazuje jedynie problemy, z jakimi musiałem się mierzyć, ale nie byłoby to do końca uczciwie.
W mojej pracy zawsze starałem się mieć dobry kontakt z każdym, choć nie zawsze działało to w obie strony. Zdarzały się osoby, które od początku miały problem ze mną. Dziś trochę to rozumiem, byłem dzieciakiem, który wszedł do klubu jak po swoje, bo chciał robić jak najwięcej rzeczy, co nie każdemu się podobało. W klubie były różne osoby, także te, które pracowały od lat, były już doświadczone życiowo i nie chciały się wychylać.
Ja, mówiąc kolokwialnie, wszedłem z buta, a to podniosło poziom oczekiwania wobec niektórych, co nie do końca mogło się podobać. Na przykład jedna osoba była już po czterdziestce, do tej pory miała przyjemną pracę, nikt jej za bardzo nie rozliczał, budowała dom, wobec czego traktowała mnie jak zagrożenie, bowiem burzyłem zastany ład. Od początku na pieńku miałem na przykład z magazynierem, który nie odpowiadał na moje dzień dobry, traktował mnie jak powietrze, a mijając na korytarzu, wyzywał po kątach.
Grunt to dobra atmosfera w pracy…
Z nim to w ogóle wiąże się sporo historii. Pamiętam, że jeszcze za dzieciaka, gdy chodziliśmy z kolegami na treningi, testowani byli trzej Kameruńczycy: dwóch doświadczonych i jeden młody – ten młody to był Moses Molongo, jedyny, który został później w klubie. Po treningu staliśmy w grupie kilku dzieciaków i patrzyliśmy, jak ten Molongo pokazuje jakieś sztuczki. W pewnym momencie Kameruńczyk zaprosił nas do wspólnego grania. I tak sobie kopaliśmy chwilę, gdy nagle usłyszeliśmy głośne:
– WYPIERDALAĆ!!!
To wspomniany magazynier, który opiekował się też boiskiem, szedł w naszą stronę, wyzywając i nas, i Molongo. Nie wiem, może on mnie zapamiętał z tej sytuacji i dlatego później tak się zachowywał? Zresztą, z tym człowiekiem były same problemy, choć piłkarze, zwłaszcza ci starsi, bardzo go lubili. Miałem wrażenie, że traktują go jak maskotkę.
Koniec ich współpracy, a nastąpił on po pierwszym meczu ze Steauą, musiał ich chyba mocno zdziwić, bo jak przyszli na trening, to magazynier, zamiast im wydać sprzęt, zaczął ich wyzywać. Zbiegło się to z sytuacją, gdy kilka dni wcześniej zwyzywał Manuela Arboledę, bo ten zostawił pilot od służbowego Seata w spodniach treningowych.
Arboleda pożalił się na łamach Super Expressu, że magazynier potraktował go w sposób rasistowski, a że w międzyczasie ten pan został zwolniony, właśnie po akcji ze Steauą, to od kibiców oberwało się Państwu Kałużnym, którzy chwilę wcześniej go zastąpili.
Pytasz o dobry kontakt z ludźmi. Starałem się, żeby tak właśnie było, co – niestety – nie było łatwe, bo praca rzecznika to balansowanie na granicy, zawsze ktoś będzie miał problem, czasami z niczego.
A jak wyglądały relację z piłkarzami i sztabem szkoleniowym?
Podkreślę raz jeszcze, że ja byłem młodym chłopakiem, nastawionym raczej życzliwie, ale nie mogłem w żaden sposób liczyć na taryfę ulgową. Choć też nie byłem bez winy, która wynikała z mojego braku doświadczenia, a czasami, pisząc wprost, z głupoty.
Niektóre rzeczy mogłem sobie też odpuścić, jak na przykład słowa po meczu z Bełchatowem w sezonie mistrzowskim. Przegraliśmy 1:3, ja byłem na tym spotkaniu, a w poniedziałek w programie Nasze Zagłębie powiedziałem, że nasi piłkarze wyglądali w tym meczu na przestraszonych i, że jeżeli rzeczywiście tak było, to – niestety – nie zasłużyliśmy na mistrzostwo. Zostało to, całkiem słusznie, bardzo źle odebrane przez piłkarzy i trenerów. Pamiętam, że miałem nawet małą scysję z trenerem Michniewiczem, bo piłkarze od razu donieśli mu o tej wypowiedzi.
– Słyszałem, że zna się Pan na taktyce? – zaczepił mnie Michniewicz.
– Tak, znam – odpowiedziałem.
– To może porozmawiamy o tym! – wydarł się na mnie.
– Chętnie.
– Nie, nie będę z Panem rozmawiał! – krzyknął i trzasnął drzwiami. I do końca sezonu mistrzowskiego nie rozmawialiśmy, podobnie jak z zawodnikami, bo jeden z liderów szatni zarządził, że piłkarze mają ze mną nie gadać, bo nie znam się na piłce.
Z trenerem Michniewiczem dogadaliśmy się dopiero po pierwszej kolejce sezonu 2007/08, po wygranej z Widzewem. Akurat byłem w Oberży, trener też tam był, podszedł do mnie i mówi:
– Słuchaj! Przyjdź do mnie, to udzielę Ci takiego wywiadu, jakiego jeszcze nie miałeś!
I faktycznie, przed pierwszym meczem ze Steauą, tak mi opowiedział o Rumunach, że opadła mi szczęka. Był mega przygotowany merytorycznie, poza tym, to był świetny rozmówca.
Zapamiętałem go jeszcze z jednej sytuacji, jak kiedyś razem wracaliśmy z Poznania. On oglądał wtedy w Pucharze Polski Andersona Pedro z Pogoni, który zresztą później do nas trafił. Wracając, staliśmy w wolno posuwającym się korku. Trener rozłożył sobie na kolanach Przegląd Sportowy i czytał. Ja tak patrzę na niego i w końcu pytam:
– Trener się nie boi?
– Czego?
– No…mandatu…
– A tam. Na fakturę! – odpowiedział ze śmiechem.
Co do tego nieszczęsnego Bełchatowa, tak jak wspomniałem, moje słowa były mocne, może i zgodne z prawdą, ale zupełnie niepotrzebne. Dziś na pewno tak bym nie powiedział. Ale wtedy myślałem, że tak trzeba, że muszę powiedzieć to, co myślę, odezwała się dusza kibica, zadziałało serce, a nie rozum. I poszło.
Pewnie zostało to bardzo źle odebrane w szatni?
Przed rundą wiosenną do klubu trafił Zbigniew Grzybowski, jak wiadomo, zasłużony dla Zagłębia piłkarz, który w młodości był jednym z moich idoli. Grzybowski został ściągnięty awaryjnie, bo potrzebowaliśmy lewego obrońcy, a – jak dobrze pamiętam – z powodów medycznych upadł transfer takiego Portugalczyka, Cristiano Rochy. I wzięliśmy Grzybka.
Podczas obozu w Turcji, Grzybowski był ustawiany właśnie na lewej obronie, gdzie – prawdę mówiąc – chyba nie czuł się za dobrze. Trudno się zresztą dziwić, to był zawodnik o walorach ofensywnych, a poza tym był już po trzydziestce, szybkość nie ta i tak dalej. I do tego nieszczęsnego meczu w Bełchatowie grał na tej lewej obronie bez większych błędów, ale w tym niezwykle ważnym spotkaniu, bo przecież GKS walczył z nami o mistrza, rywale obnażyli jego braki. Po Bełchatowie Grzybowski wypadł ze składu, wskoczył za niego Vidas Alunderis (tutaj), a po sezonie mistrzowskim Grzybek musiał odejść. Po czasie dowiedziałem się, że on strasznie obwiniał mnie o to, padały ponoć mocne słowa, choć nigdy nie słyszałem tego bezpośrednio od niego. I teraz wyobraź sobie, że zawodnik, który w młodości był dla Ciebie wzorem, uważa Cię za wroga…
Musiało być to dla Pana trudne przeżycie?
Moje słowa w tym programie były niepotrzebne, to jednak nie sądzę, żeby Grzybowski został odstawiony od składu przeze mnie. Ale i tak występ w Naszym Zagłębiu mogłem sobie darować. No, ale po czasie to każdy jest mądry.
Generalnie, mimo że celowo opowiadam o sytuacjach konfliktowych wynikających z mojej pracy, uważam, że dobrze żyłem z trenerami, zawodnikami, choć na pewno nie starałem się być ich przyjacielem.
Jak to w życiu, z jednymi masz lepszy kontakt, z drugimi nie bardzo. Nie zawsze też zawodnicy rozumieli moją pracę, na przykład Andrzej Szczypkowski, którego zawsze ceniłem i cenię, mówił na mnie z uśmiechem: „Pan od internetu”. Wielu zawodników wciąż myślało, że ja piszę na stronę zaglebie.org, a brało się to z tego, że ta witryna bardzo często wrzucała informacje, czy wywiady z oficjalnej podpisując je: źródło: Wacław Wachnik/Zagłębie Lubin SA. I wielu sądziło, że ja gram na dwa fronty.
Tu dodać należy, że na nieoficjalnej stronie czasami ukazywały się przedruki z gazet, które uderzały w klub, czy zawodników.
Pewnie obrywało się Panu za to?
Pamiętam, że w czasach gry w I lidze, za trenera Fornalaka, kibice strasznie jechali po Darku Jackiewiczu. Akurat uważałem, że ta krytyka była niezasłużona, bo Johny wykonywał ogromną robotę w środku pola, choć bardzo niewdzięczną. Kibice byli jednak wściekli, bo choć drużyna była w czołówce, to nasza gra była średnia. I złość wielu fanów skupiła się na Jackiewiczu.
Po meczu z Dolcanem w Polkowicach, gdzie wymęczyliśmy zwycięstwo, poszedłem do Darka Fornalaka, z którym miałem świetny kontakt i tak zadawałem pytania, by tego Jackiewicza wybronić. Kilka dni później stoję pod szatnią i widzę, że Jackiewicz coś do mnie ma. W końcu podchodzi do mnie i mówi:
– Wacuś… Dlaczego Ty w tym internecie tak ze mną jedziesz?
W rozmowie szybko okazało się, że ktoś mu nagadał głupot i źle zinterpretował to, że zadawałem trenerowi Fornalakowi pytania właśnie o niego. Wtedy też zrozumiałem, że nawet jeśli ja czasami chcę dla kogoś dobrze, to nie zawsze ten ktoś to właściwie odbiera. Czasami lepiej odpuścić.
À propos Fornalaka, bo on też dostawał sporo po głowie za to na przykład, że podczas meczu jest za spokojny. Pamiętam, że zrobiłem z nim wywiad i wysłałem do autoryzacji. Zadałem w nim też pytanie o ten spokój na ławce, z czego Darek mądrze wybrnął. Wieczorem odbieram maila, a tam dopisek:
– Jak im się nie podoba, że siedzę na ławce, to dopisz, że od kolejnego meczu będę co chwilę robił sprinty! 😊
Oczywiście tego nie dopisałem.
Często zdarzało się tak, że decydował Pan się jakiegoś materiału nie puścić?
Była przedziwna akcja z jednym z trenerów. Wtedy również wyszła moja nadgorliwość i całościowo oceniam to jako mój błąd.
Po kilku porażkach z rzędu, w tym w Kobylinie, poszedłem do niego na wywiad, gdzie zadawałem, co tu dużo mówić, pytania jak rasowy dziennikarz. Szkoleniowiec, rozgoryczony tym, że drużynie nie idzie, strasznie przejechał się po zawodnikach. Ja, pomimo autoryzacji, wrzuciłem ostry wywiad na stronę, a wypowiedzi trenera błyskawicznie zacytował Przegląd Sportowy. Przed kolejnym meczem, też niestety przegranym, szkoleniowiec miał do mnie ogromne pretensje. Wyzywał od hien dziennikarskich i tak dalej.
I choć wywiad był autoryzowany, to jego publikację mogłem sobie odpuścić – chciałem dobrze, chciałem, by kibice mieli pełen obraz sytuacji, żeby trener wyjaśnił, jak to widzi. Zabrakło mi wyobraźni i przemyślenia, jakie to może mieć konsekwencje. Nauczyłem się wtedy, że nie zawsze warto puszczać wszystko to, co się usłyszy od danej osoby, nawet jeśli to jest autoryzowane, bo choć materiał będzie ciekawy, to na końcu pretensje będą tylko do zadającego pytania. Ja zapomniałem wtedy o tym, że nie jestem już dziennikarzem, tylko pracownikiem klubu, a ten wywiad nie pomógł ani trenerowi, ani drużynie.
Dobra lekcja na przyszłość…
Była też mała scysja z Piotrem Włodarczykiem, lecz zupełnie niewynikająca z mojej winy. Choć przyznać trzeba, dla zawodnika wyszło beznadziejnie i nie dziwię się, że się wkurzył.
Przed jednym z meczów robiłem do klubowej gazety wywiad z nowym zawodnikiem, Michałem Golińskim. Na końcu Golina powiedział, że jego marzeniem jest zagrać w Lechu na koniec kariery. Przy okazji następnego wydania NZ zrobiłem wywiad właśnie z Włodarczykiem. I wszystko byłoby super, bo rozmowa była bardzo ciekawa, gdyby nie to, że grafik źle poskładał gazetę. W konsekwencji ostatnie pytanie wywiadu z Golińskim wskoczyło do rozmowy z Włodarczykiem. I wyszło tak, że Piotrek powiedział:
– Moim marzeniem jest gra w Lechu.
No to sobie wyobraź, jaką miał minę, jak to czytał przed meczem z Legią. Włodarczyk. Legionista. Oczywiście, szybko poszło na stronę sprostowanie, ale mleko się rozlało…
Na pewno do śmiechu mu nie było…
Pomimo tych sytuacji, które wbrew pozorom nie zdarzały się tak często, uważam, że w gruncie rzeczy miałem dobry kontakt z zawodnikami, czy trenerami. Była cała masa arcyciekawych wywiadów, jak na przykład ten z Mateuszem Bartczakiem, który, pytany przeze mnie o Amicę Wronki, opisał konflikt z trenerem Majewskim, mówiąc: Przyszedł trener Majewski, strzelił mi w tył głowy i nie było Bartczaka.
To było naprawdę coś, bo nikt takich wywiadów dla klubowych mediów wtedy nie robił. Większość klubów stawiała na mdłe i oficjalne rozmówki. Jestem też dumny z tego, że promowałem młodych chłopaków, szczególnie Adriana Błąda, czy Arka Woźniaka, robiąc z nimi wywiady, czy przeróżne inne akcje, jak konkurs strzałów w poprzeczkę na zaśnieżonym boisku na Mickiewicza. Albo jak zjeżdżaliśmy z Sergio Reiną na sankach!
Nikt wcześniej czegoś takiego nie robił. Uważam, że w tamtych czasach, nawet pomimo wpadek, kibice mieli mnóstwo fajnego materiału do czytania i oglądania. Choć nie będę ukrywał, niekiedy uwłaczające dla mnie było to, jak musiałem stać pod szatnią i prosić zawodników, żeby udzielili wywiadu. Brakowało – moim zdaniem – zrozumienia drugiej strony. Tak wtedy na to patrzyłem.
Z drugiej strony, po czasie, też trochę ich rozumiem, bo czasami ktoś wyciągnął ich wypowiedź z kontekstu, jak z wywiadu z Iwańskim, w którym pytałem go o powołanie do kadry (powołany został Goliński, a w domu został właśnie Iwan), a ktoś w Fakcie zrobił z tego artykuł, że Iwański oszalał, bo domaga się powołania do kadry kosztem Golińskiego.
Wyszła moja wspomniana nadgorliwość i brak wyobraźni, jak słowa zawodnika mogą odebrać inni. Wiele rzeczy łatwiej ocenić z perspektywy czasu. Jak działasz na bieżąco, w szalonym tempie, to często nie dostrzegasz takich pułapek.
Kontakt z dziennikarzami. Jak współpracuje się na linii klub – dziennikarze?
Całościowo oceniam to dobrze i mam nadzieję, że druga strona podobnie. Starałem się dziennikarzom przekazywać jak najwięcej informacji, czy przez stronę, czy przez telefon. Oczywiście, jak to dziennikarze, szczególnie ci z Wrocławia, mieli swoje sympatie i taki śp. Andrzej Lewandowski, czy Pani Krysia, która robi zdjęcia, raczej słabo ukrywali, że kibicują Śląskowi.
Albo Michał Guz, którego cenię, bo uważam, że jest mądrym facetem o szerokich horyzontach i z dużą wiedzą o piłce. Kiedyś, po wygranej z Turem Turek w Polkowicach akurat przy mnie dzwonił do redakcji i takim pogardliwym tonem mówi:
– No, słuchaj. Lubinki wygrały.
No to ja w relacji z tego meczu z przekąsem nawiązałem do tych słów. Miałem dobry kontakt z lokalnymi dziennikarzami, choćby Leszkiem Wspaniałym, miałem świetne relacje choćby z Darkiem Leśnikowskim ze Sportu, kapitalny i rzetelny facet.
Wiąże się z nim też fajna anegdota. Kiedyś zrobił wywiad do swojej gazety z trenerem Michniewiczem. Był to dobry materiał, spytałem się, czy może mi wysłać plik tekstowy wraz ze zdjęciem trenera z dziećmi, a ja wrzucę na stronę wraz z podaniem źródła. Darek się zgodził, ja wrzuciłem tekst, ale nie udało mi się załadować zdjęcia – zadzwoniłem do naszego admina strony z prośbą, by dorzucił fotkę do wywiadu i opisał. Minęły chyba ze dwie godziny, akurat byłem w pociągu do Gdańska, dzwoni Darek:
– No, cześć. Słuchaj, kto wrzucał wywiad z Cześkiem na stronę?
– No, ja. A co się stało? Nie podałem źródła? Kurde, sorry, Darek, już…
– Nie, nie. Nie chodzi mi o źródło. Widziałeś podpis pod zdjęciem Cześka?
– Nie…
– No, to weź zobacz.
Szybko odpaliłem komputer, wchodzę na stronę, klikam na wywiad, patrzę na fotkę, a tam podpis: (Trener Czesław Michniewicz wraz z rodziną podczas spaceru nad możem)
Trzeba było szybko poprawiać 😊
Pamięta Pan jakąś sytuację, kiedy pomyślał “Kurde, teraz to mi się dostanie”?
Rzecz miała miejsce w czasach, gdy decydowano o tym, czy spotkanie o Superpuchar Polski między Wisłą Kraków a Lechem Poznań będzie rozegrane na naszym stadionie. Decyzja już właściwie zapadła, konkretnie na szczeblu sponsorskim, my nie mieliśmy tu nic do powiedzenia. No, ale nie można było tego oficjalnie powiedzieć.
Kibice się wściekli, bo nie chcieli, żeby fani Śląska, którzy wtedy sympatyzowali z Wisłą, bawili się w najlepsze na naszym obiekcie, tym bardziej że mieli dostać całą trybunę za bramką. Nasi obawiali się, że Śląsk zniszczy nam stadion, czego dawali wyraz w komentarzach na zaglebie.org. Bardzo dosadnych komentarzach.
Zadzwonił do mnie dziennikarz z Krakowa, na marginesie bardzo dobry dziennikarz, Pan Piotr. Pyta mnie o ten mecz, czy my jako klub się zgadzamy, więc zacząłem mu mówić, jakie jest oficjalne stanowisko. Dziennikarz zaczął dopytywać o reakcję kibiców, więc mówię mu:
– Wie Pan, rozumiemy kibiców, rozumiemy ich wzburzenie, widzimy te komentarze na “orgu”, ale to mówię Panu nieoficjalnie, że ja, jako kibic, ich rozumiem.
A tam były takie komentarze, że udostępniając stadion Śląskowi to tak, jakbyśmy oddali im żonę i tak dalej. Porozmawialiśmy, powiedziałem mu, że jeśli chce poznać głos fanów, niech poczyta komentarze, że ja ich rozumiem, ale stanowisko klubu jest takie i takie. Następnego dnia przychodzę do pracy, jest rano, przed godziną 8, dzwoni telefon. Prezes Koziński. Z całkowitym spokojem mówi:
– Słuchaj… Jak będziesz miał chwilę, podejdź do mnie do gabinetu.
– Już idę.
Wchodzę, prezes grzecznie prosi mnie, żebym usiadł, chwilę gadamy o życiu. W końcu prezes mówi:
– Czytałeś dziś gazety?
– Jeszcze nie miałem okazji.
– A, to rzuć okiem – mówi na całkowitym spokoju i podsuwa mi pod nos Gazetę Wyborczą. A tam na ostatniej stronie wielki tekst o tym meczu wraz z moimi wypowiedziami, że – na przykład – to, że udostępnimy kibicom Wisły i Śląska stadion, to tak, jakbyśmy im oddali żonę i tak dalej. Przyznam szczerze, że zrobiło mi się wtedy bardzo ciepło i do dzisiaj nie wiem, dlaczego wtedy nie poniosłem z tego tytułu większych konsekwencji, bo po drugiej stronie ulicy mocno się gotowało.
Ostatecznie mecz, jak pamiętamy, został rozegrany bez większych strat, ale we mnie ta sytuacja siedziała długo, bardzo długo. Przekonałem się wtedy, że muszę w kontaktach z dziennikarzami jeszcze bardziej uważać na to, co mówię.
Jak za Pana czasów układały się kontakty na linii klub-miasto?
W tym temacie nie mam barwnych historii. Wiem, że za kadencji każdego z prezesów, z którymi pracowałem, toczyły się rozmowy na temat współpracy, ale do większych konkretów nigdy nie doszło.
Pamiętam, że w momencie, gdy po kilkumiesięcznej przerwie wróciłem do Zagłębia, klub miał bardzo napiętą sytuację z portalem Lubin.pl, czyli de facto z miastem. Pamiętam, że chyba w pierwszy dzień pracy przyjechałem do redakcji i zacząłem ten temat „prostować”. Udało się dogadać i do końca mojej pracy relacje były bardzo dobre.
Przytoczy Pan parę ciekawych anegdot dotyczących Zagłębia?
Oczywiście i mam nadzieję, że nikt się nie obrazi 😊
Barwne czasy to była gra w I lidze, oczywiście ta przymusowa, sezon 2008/09. Jeździliśmy wtedy po różnych miejscowościach, gdzie nierzadko nie było dostępu do internetu, a trzeba wiedzieć, że w telewizji nie pokazywano wówczas zaplecza Ekstraklasy. Pamiętam, że pierwsze dwie kolejki byłem na urlopie i dopiero jak wróciłem do Polski, dowiedziałem się, że w drugiej kolejce przegraliśmy ze Stalą Stalowa Wola 0:1. Byłem zszokowany, czytając relację z meczu, pomyślałem tylko:
– O, kur… ze Stalą Stalowa Wola?!?!
To był szok, mnie, i nie tylko mnie, wydawało się, że zmieciemy ligę. Przecież ledwie kolejkę wcześniej pokonaliśmy silny Widzew, naszego głównego rywala do awansu.
W I lidze było parę świetnych wyjazdów. Z każdego robiłem relację live, do której wrzucałem przygotowane wcześniej anegdotki i ciekawostki. Pamiętam, jak graliśmy w Opalenicy Puchar Polski z miejscowym Remesem. Swoje stanowisko pracy, taki zwykły stolik z plastikowym krzesłem, miałem usytuowany dosłownie metr od linii boiska. Parę razy prawie oberwałem piłką, raz jeden z zawodników gospodarzy prawie wjechał we mnie wślizgiem. Było cholernie zimno, ja miałem jakąś bluzę, kurtkę, kaptur, wyglądałem jak jakiś bezdomny z komputerem…
Po drugiej stronie boiska była jakaś budowa, robotnicy leżeli sobie na dachu i oglądali mecz. Pamiętam, że w tej relacji wrzuciłem takie zdjęcie, jak oni leżą rozwaleni na tym dachu, trochę to obśmiałem, na co gospodarze śmiertelnie się obrazili, pisząc później na stronie o „koszałkach – opałkach” z Lubina.
Mówi się “Pierwsza liga to styl życia”…
Pamiętam też wyjazd do Zabierzowa. Wyjazd o tyle ciekawy, że mecz był chyba o 12, a ja, dzień wcześniej, trochę „popłynąłem” w dyskotece Broadway, która była wtedy w Lubinie. Z domu zgarnął mnie Krzysiek Mularczyk, całą drogę spałem, wysiadamy na stadionie, a tam biało. Dosłownie – biało. Okazało się, że to był dym z kiełbasek z grilla.
Sam mecz to była jakaś abstrakcja, wynik bezbramkowy, typowe spotkanie walki, ale relacja, jaką wtedy wykonałem, przy pomocy Krzyśka, który robił mi choćby zdjęcia z murawy, była chyba najlepsza, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Pamiętam, że zastanawialiśmy się, co moglibyśmy znaleźć, jakbyśmy się przeszli po murawie z wykrywaczem metalu, wrzucaliśmy zdjęcie ich rzecznika, który wyglądał jak z sycylijskiej mafii, no, było trochę przaśnie.
Dodam od razu, że to był jedyny mecz, na który pojechałem po delikatnym elemencie zabawy dzień wcześniej, co nie było oczywiście profesjonalne, ale też nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że jeździłem tak na każde spotkanie. Nie, to była jednorazowa taka sytuacja.
Pamiętam też, że po tym szlagierze staliśmy pod szatniami i jeden z naszych zawodników, mówi:
– Kurwa, co to za drużyna, co na dwadzieścia kolejek ma osiem bramek strzelonych i osiem straconych!
I tak faktycznie było, choć ja sobie wtedy pomyślałem:
– A co to za drużyna, która walczy o awans i z takimi ogórkami remisuje?!
Żałuję, że wtedy nie powiedziałem tego na głos.
***
Pamiętam wyjazd na mecz z Turem Turek, gdzie ważyły się losy naszego awansu. Gdybyśmy stracili punkty, byłoby po awansie i kto wie, może po klubie, bo to był taki czas, że finansowo Zagłębie nie stało dobrze i tak naprawdę byliśmy pod ścianą – albo Ekstraklasa, albo nic. W tym Turku to był debiut trenera Lenczyka. Pamiętam, że w przerwie meczu, przechodząc koło naszych kibiców, obrócił się w ich stronę i powiedział: “Połowa do zmiany”.
Pojedynek dość szczęśliwie wygraliśmy, choć kończyliśmy tak naprawdę w dziesiątkę, bo kontuzji doznał obrońca Łukasz Jasiński, które ostatnie kilka minut meczu kuśtykał na szpicy. Prezes Jeż, człowiek, któremu cholernie zależało na Zagłębiu, miał po końcowym gwizdku łzy w oczach.
***
Kolega opowiadał mi też zabawną anegdotę, która miała miejsce, jak zespół wracał z Turka. Gdzieś, chyba w Rawiczu, w środku nocy, nasz autokar mijał taką ciężarówkę wypełnioną balami drewna. Trener Lenczyk, który przysypiał z przodu, tak spojrzał i podobno powiedział pod nosem:
– Ooo. Taki sam autobus jak nasz.
***
Albo sezon mistrzowski. Jesień, mecz na Widzewie, wygraliśmy 2:0. Ja miałem wtedy problemy ze wzrokiem, miałem wadę minusową i traf chciał, że nie wziąłem okularów. Mecz oglądałem więc, jak przez mgłę. Obok mnie trener Krzysztof Paluszek. Nagle akcja pod bramką Widzewa, wszystko się dzieje szybko, ja połowy nie widzę, podanie, podanie, podanie i gol! Paluszek wstaje i krzyczy: Ale ich rozklepali! Ale ich rozklepali! Widziałeś to? Widziałeś??!!
– Widziałem trenerze, super to zrobili!
Tak naprawdę widziałem dopiero na skrócie w internecie. Jak założyłem okulary. Ale akcja, przyznaję, palce lizać 😊
***
Jeśli chodzi o anegdoty, to musi się znaleźć miejsce na Kobylin, choć po tamtym meczu, jak siedzieliśmy później w kilka osób w restauracji Memo, czułem się upokorzony. Tak, jakbym to ja tam zagrał. Do Kobylina pojechaliśmy z jakimiś gadżetami, kartami z zawodnikami, plakatami, które rozdawaliśmy miejscowym kibicom. Po końcowym gwizdku te dzieciaki, które dostały od nas owe karty, podchodziły i rzucając tymi kartami, mówiły:
– Macie. Weźcie to sobie.
W tamtym okresie zespół grał naprawdę fatalnie, Kobylin to była taka czara goryczy. Chociaż jeden z zawodników opowiadał mi, że jeszcze przed sezonem przegraliśmy sparing z jakimś niemieckim zespołem, raczej nie z 1 lub 2 Bundesligi. Słyszałem, że ponoć w przerwie meczu nasz sztab szkoleniowy przekazywał piłkarzom uwagi, a Niemcy… poszli na fajkę.
***
Pamiętam też, jak z Kubą Jaroszem pojechałem na dwa dni na obóz do Turcji. To była przerwa zimowa w mistrzowskim, jak się później okazało, sezonie. Pracowałem tam aż miło, wrzucałem relację z każdego treningu, zdjęcia, wywiady. A hotel, choć miał pięć gwiazdek, był słabo zaopatrzony w internet, wobec czego cały czas działałem na modemie iplusa. Wracam do kraju, mija kilka dni. Dzwoni prezes Pietryszyn.
– Wacek, choć do mnie na chwilę.
– Idę.
Wchodzę do prezesa, on mi podsuwa taki papierek pod nos.
– Widziałeś rachunek za internet?
– Ja patrzę, patrzę…2,5 tysiąca. Jezus Maria – myślę. Więcej niż moja pensja!
– Co, przestraszyłeś się?! Haha. Nie przejmuj się, dzieciaku. Dobra robota!
Dla Roberta zawsze byłem dzieciakiem. Facet był starszy ode mnie bodaj o trzy lata, a miał niesamowitą charyzmę.
***
Albo historia, którą opowiedział mi jeden z trenerów. Autentyczna, zupełnie nie mam podstaw, żeby mu nie wierzyć, choć – zaznaczam – ja tego nie widziałem. On doświadczył osobiście.
Ostatnia kolejka sezonu mistrzowskiego. Dzień przed arcyważnym meczem z Legią. Drużyna wychodzi na płytę stadionu Łazienkowskiej na ostatni trening. Wraz z nimi, w pełnym treningowym rynsztunku, wspomniany przeze mnie magazynier. Trenerzy tak patrzą po sobie, w końcu trener Michniewicz mówi do jednego z nich:
– Weź idź mu coś powiedz. Niech on zejdzie z tego boiska.
Ten podchodzi i mówi do magazyniera:
– Słuchaj. Nie wygłupiaj się. Zejdź z boiska, ludzie patrzą!
– Nie! Ja będę tutaj trenował! Z Wami.
– Nie, no, człowieku, weź zejdź.
– Nie! Ja gram z Wami!
– Kurde, no zejdź, tu są dziennikarze!
W końcu magazynier zszedł. Obrażony. Odnalazł się po meczu, jak wjechały szampany. Ja wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, sam tego nie widziałem, ale nie sądzę, żeby ten trener mnie okłamał.
***
Skoro już przy trenerach jesteśmy, to opowiem jeszcze o Franciszku Smudzie. Już pominę tu, jak Marcin Magda, przez przypadek, przed pierwszą konferencją Franza, otwierając drzwi do sekretariatu, podarł mu niechcący marynarkę 😉
Jak wiadomo, Smuda nie za bardzo lubił się z Leo Beenhakkerem. Kiedyś Leo był w Lubinie, albo miał być, w każdym razie mowa o meczu z Groclinem. Przyszykowaliśmy dla niego koszulkę Zagłębia z jego nazwiskiem, którą miał odebrać, a że nie odebrał, leżała później u nas w biurze w szafie. I kiedyś z Marcinem, chcąc iść na salkę treningową pograć w piłkę, zorientowaliśmy się, że jeden z nas nie ma rzeczy na zmianę. Już nie pamiętam, czy ja, czy Marcin, ale chyba Marcin.
Ubraliśmy więc tę koszulkę dla Leo i zeszliśmy na dół. Gramy na tej salce jeden na jednego, nagle otwierają się drzwi, wchodzi Smuda. Patrzy na mnie, na Marcina, na koszulkę, na napis: Beenhakker i robi się na twarzy purpurowy. Nie jestem w stanie opisać, jaką miał minę, ale na pewno nie za wesołą 😊
***
Świetnym facetem był dla nas, biura prasowego, Piotrek Świerczewski, który nigdy nie odmawiał wywiadu. W pewnym momencie, a było to w czasach gdy wszystko przegraliśmy, nawet w Kobylinie, poprosiłem Piotrka o rozmowę i też nie odmówił. A wystawiał się na strzał okrutnie. Moim zdaniem to świadczy o jego klasie. Choć po prawdzie, on już nie musiał niczego udowadniać.
Z Piotrkiem wiąże się też zabawna akcja, ponieważ wspólnie z firmą Ecoren, która wtedy sponsorowała drużynę kobiecą, ustaliliśmy, że nasi zawodnicy zagrają z dziewczynami mecz treningowy. Zgodził się Olek Ptak, Piotrek po namowach też. Jest godzina 16, Piotrek przyjeżdża do klubu wraz z jednym kolegą, piłkarzem. Oboje chyba nie zdawali sobie sprawy, że będą grali z młodymi dziewczynkami, bo Świr nie wziął ze sobą sprzętu, a kolega… kolega się ubrał w najlepsze szaty, jakąś taką marynarkę, która wyglądała jak francuski frak. Widocznie chciał się pokazać.
Piotrkowi musieliśmy naprędce organizować ciuchy, dostał taką czarną koszulkę ze złotym herbem Zagłębia i białe spodenki. Świr, jakby to powiedzieć, nie założył do nich majtek, tylko same spodenki. Już po meczu podchodzi do nas, lekko zziajany i mówi:
– Ja pierdziele, Panowie! Ja pierdziele! Dobrze, że to koniec! Jak ja się bałem! Jak ja się bałem! Wszystko mi na dole latało! Jak ja się bałem, żeby z jakąś z tych dziewczynek nie wejść w kontakt! Jeszcze bym ją…kurde…no, wiecie. Jeszcze bym ją tam…na dole…czymś uderzył!
***
I jeszcze jedna historia, sytuacyjna, która mnie wtedy rozśmieszyła.
Czwartek, tuż przed meczem, o którym już mówiłem – z Turem Turek. Wciąż nie wiadomo, kto będzie trenerem po Robercie Jonczyku. Później okazało się, że Orest Lenczyk, choć jeszcze rano prezes Jeż pytał się mnie, kogo bym wziął: Wernera Liczkę, czy Jozefa Csaplara. W każdym razie stoimy w szatni, jest kilku zawodników, w tym Michał Goliński. Gadamy o tym, że jeszcze nie ma trenera, a nagle Golina z takim spokojem ni to pyta, ni stwierdza:
– Może oni nie wiedzą, że my za dwa dni mecz mamy?
Sytuacyjnie to było mistrzostwo świata.
Czy rzecznik prasowy nie jest ciągle w pracy? Czy w prywatnych rozmowach lub spotkaniach musiał Pan uważać na to, co mówi? Jak pogodzić z taką pracą życie rodzinne i prywatny czas?
Rzecznik prasowy jest ciągle w pracy i naprawdę nie ma w tym ani grama przesady.
Pamiętam, jak raz telefon dzwonił mi o 7 rano – to była tragiczna sytuacja, bo okazało się, że zmarła żona trenera Bajora. Praca w Zagłębiu to była właściwie robota 24 godziny na dobę.
Podam Ci kolejny przykład. Był taki mecz w Lubinie z Jagiellonią, podczas którego nasi kibice zrobili małą rozróbę w strefie gastronomicznej. Wjechała ochrona, kilku naszych zatrzymali, zupełnie niepotrzebna akcja. Jestem już w domu, godzina 23, nagle dzwoni nieznany numer. Odbieram, a tam jakiś kibic prosi mnie o pomoc, bo go zawinęli na komisariat i on nie wie, co robić. Mój numer znalazł na stronie.
Wiele razy zdarzało się tak, że jak gdzieś byłem na mieście, ktoś mnie zaczepiał i chciał rozmawiać o piłce, o Zagłębiu, choć uwierz mi, to była ostatnia rzecz, na którą miałem ochotę. Ale nigdy nie odmawiałem. Musiałem też bardzo uważać na to, co mówię i starałem się robić to najlepiej, jak się da. Powiedzieć tyle, żeby kibic nie czuł się zlekceważony, ale nie na tyle dużo, żeby się wygadać.
Ja doskonale rozumiałem fanów, że chcą wiedzieć, co się dzieje w Zagłębiu, że się interesują, że chcieliby dowiedzieć się, kto będzie trenerem, albo jakie będą transfery, ale często musiałem lawirować, bo były rzeczy, o których powiedzieć zwyczajnie nie mogłem. Lecz też nie mogłem dać im odczuć, że ich olewam. Myślę, że nie było takiej sytuacji, że ktoś do mnie podszedł i poczuł się zlekceważony.
Praca w Zagłębiu to marzenie, ale też sporo wyrzeczeń. Ja przez półtora roku pracy w klubie widziałem swojego syna raz na dwa tygodnie. Bardzo często było tak, że po jakimś meczu, w Katowicach, czy Kielcach, w sobotę, wsiadałem w pociąg, jechałem do Trójmiasta, a w poniedziałek rano byłem już w klubie. Doskonale jednak wiedziałem, z czym to się wiąże, jak i to, że nie jest to zwykła praca od 8 do 16.
Proszę opowiedzieć o projekcie „Nasze Zagłębie”, współpracy z Norbertem Matijczakiem oraz pisaniu dla zaglebie.org i stworzeniu programu meczowego.
– O zaglebie.org już mówiłem, więc właściwie nic nie ma już do dodania jedynie poza tym, że to był fantastyczny czas, świetny poligon doświadczalny i, co by nie mówić, przepustka do pracy najpierw w telewizji, a później w Zagłębiu. Bardzo mocno ubolewam nad tym, że ta strona umarła, bo dzięki Bogusławowi Milce i kilku zapaleńcom, na przykład Łukaszowi Szajnie, to była kopalnia wiedzy i materiałów o Zagłębiu. To było takie 90minut o Zagłębiu, przez wiele lat podstawowe źródło wiedzy kibica Zagłębia o klubie. Nieskromnie powiem, że moje przyjście do klubu zmieniło rozkład sił.
Co się tyczy Naszego Zagłębia, to ta współpraca wyszła spontanicznie, zaproponował ją Norbert. Uważam, że, jak na tamte czasy, sam program był robiony bardzo profesjonalnie. Myślę, że wypadałem na wizji całkiem nieźle, a Norbert był naprawdę niezłym prowadzącym. Staraliśmy się, żeby to, o czym mówimy, było jednocześnie rzetelne, ale też lekkostrawne, ciekawe. Myślę, że to był świetny program, ale jak to w życiu bywa, ktoś w pewnym momencie uznał, że zrobi to lepiej i zarówno mi, jak i Norbertowi podziękowano.
Pamiętam, że dwójka nowych prowadzących zaprosiła mnie jeszcze raz do studia, ale widać było, że to trochę na siłę. Chłopaki mieli ogromne chęci, ale w starciu z rzeczywistością mocno polegli. Łatwiej się ocenia wszystko z boku. NZ to była świetna przygoda, choć tak jak mówiłem we wcześniejszych pytaniach, kilku rzeczy wypowiedzianych na antenie, zbyt szczerych, żałuję. Ludziom – z tego co wiem – to się podobało, bo to było wyraziste, choć oczywiście zawsze znalazł się ktoś, kto miał odmienne zdanie, zarzucał czy mi, czy Norbertowi lansowanie siebie. Jestem w stanie to zrozumieć.
Ja, podobnie jak w pracy, podchodziłem do tego z całym sercem, choć – z perspektywy czasu – chyba trochę za bardzo na luzie. Nie, że nieprofesjonalnie – po prostu w takich programach, zwłaszcza jak jesteś pracownikiem klubu, musisz się czasami gryźć w język, czego ja jednak nie robiłem. Uważam jednak, że ani wcześniej, ani później nikt nie zrobił czegoś podobnego. My z Norbertem znakomicie się uzupełnialiśmy i nakręcaliśmy, głowy cały czas pracowały i, oprócz NZ, robiliśmy też inne rzeczy, choćby wspomnianą już Wkrętkę. Efekt był jednak taki, że w pewnym momencie było nas wszędzie za dużo, a oba programy zostały zdjęte.
Dziś, bogatszy o te doświadczenia, choć źle to dla mnie zabrzmi, podchodziłbym do tego inaczej, bardziej profesjonalnie. Mam na myśli to, że decydując się na Nasze Zagłębie, na pewno nie zdecydowałbym się na taki program jak Wkrętka, który był świetny, ale który trochę deprecjonował moją rolę jako eksperta. Bo widz miał prawo mieć mieszane odczucia – włącza telewizje, Wachnik mówi poważnie o piłce, a za chwilę, w innym programie, robi sobie jaja. Po latach uczciwie przyznaję, że nie wyglądało to do końca poważnie.
Tym niemniej, uważam Nasze Zagłębie za świetną przygodę. I powtórzę – czegoś takiego już nie ma i prędko nie będzie.
Skąd czerpał Pan wiedzę na temat klubowej historii?
Głównie z gazet. W czasach mojego dzieciństwa to była przede wszystkim Piłka Nożna, lata temu kapitalna gazeta, kopalnia wiedzy. Miałem ten zaszczyt, że kilku dziennikarzy, których artykułami się zaczytywałem, poznałem i, choć zabrzmi to nieskromnie, moja wiedza mocno im zaimponowała. Dlatego trochę śmieszyło mnie to, jak mi ktoś próbował zarzucić, że nie znam się na piłce.
Pamiętam taką sytuację z obozu w Turcji, jak siedzieliśmy z Dyrektorem Jaroszem, trenerem Michniewiczem i kimś jeszcze przy stoliku. Ja siedziałem cichutko, trochę speszony, toczyła się jakaś dyskusja o lidze angielskiej. I w końcu, już nie pamiętam, o co chodziło, wtrąciłem się do rozmowy, opowiadając o takim tureckim piłkarzu, Tayfunie Korkucie. Trener zrobił wielkie oczy:
– O! Pan się zna na piłce!
No, znałem się 😊
Za dzieciaka bardzo często bywałem na stadionie, starałem się rozmawiać z piłkarzami, niektórzy podchodzili do nas, dzieciaków, życzliwie. To były świetne czasy i wspomnienia. Pamiętam jak zimą, chyba za trenera Topolskiego, graliśmy sparing z takim klubem Vartą/Start Namysłów, a jakiś chłopak od nich przekonywał, że oni mają bogatego sponsora i za chwilę będą mistrzami Polski. Co mogło pójść nie tak? 😉
***
À propos sparingów. Pamiętam, że kiedyś z kolegami z drużyny mieliśmy oglądać jakichś mecz sparingowy Zagłębia, już nie pamiętam z kim. W hotelu Interferie był telefon, który niby normalnie działał, ale jak nie wrzuciłeś do niego monety, to co rusz przerywało rozmowę. My nie mieliśmy monet. No, ale nic, jeden chłopak dzwoni do domu i mówi:
– Mamo! Wrócę później, bo jest sparing!
– Cooo??!! Gdzie się pali?!! GDZIE SIĘ PALI?!?!?!
Bywało tak, że na stadionie byliśmy dzień w dzień. Na każdym treningu. Pamiętam jak nowy zawodnik, Andrzej Jaskot, dał nam swoje zdjęcie z autografem. Jak swoje zdjęcia wydrukowane na drukarce rozdawał Jacek Cyzio. Albo jak poszliśmy do hotelu Interferie, gdzie spali zawodnicy Wisły Kraków, a to było jeszcze przed erą Bogusława Cupiała. W Wiśle nie grali wtedy Frankowski, Kosowski, czy Żurawski, ale Marcin Pasionek, Jarosław Giszka, czy Stanisław Owca. Wisła była biednym klubem, dlatego jak poprosiliśmy ich zawodników o pamiątki, to Ci zbaranieli. Nie wiedzieli, co nam powiedzieć. W końcu rezerwowy bramkarz, Mucharski, mówi do nas:
– Nie wiem, co możemy Wam dać…Może kondony?
Sponsorem Wisły była wtedy firma Unimil 😊
***
Pamiętam jak Radosław Jasiński, z którym robiłeś świetny wywiad, wstawił się kiedyś za nami, bowiem porządkowym nie było w smak, że dzieci kręcą się koło klubu. Często puszczali na nas…psy. Serio, na dzieci wypuszczali psy i raczej nie były to kundelki. I jeden raz, gdy stróż znowu się do nas przyczepił, akurat jechał Pan Radek, który stanął w naszej obronie. Wielkie dzięki, Panie Radosławie!
Albo jak przyjechali do Lubina Brazylijczycy, Wanderlei Nequinho i Rodrigo Macarao. To były, tak po prawdzie, piłkarskie ogórki, ale my, dzieciaki, wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Nie było internetu, żeby ich prześwietlić. Dla Nas to byli wirtuozi piłki, bo przecież Brazylijczycy, poważni piłkarze. Tym bardziej że oni opowiadali nam, że grali w Atletico Paranaense Coritiba wspólnie z Krzysztofem Nowakiem i Mariuszem Piekarskim, pokazywali jakieś albumy ze zdjęciami.
Brazylijczyków zapamiętałem z tego, że wymieniliśmy się z nimi koszulkami, jak również z tego, że bardzo chcieli, żebyśmy my, dzieciaki, kupili im… cukierki. Jeden z nich, Macarao, jak któregoś dnia przyszliśmy bez słodyczy, to się na nas obraził. Zaś ostatniego dnia przed ich wyjazdem spotkaliśmy tych asów koło przejścia podziemnego koło stadionu, jak szli z jakimiś dziewczynami i… telewizorami.
Za dzieciaka kupowało się wszystko, co tylko było związane z Zagłębiem, a trzeba wiedzieć, że materiały o naszym klubie to była rzadkość. Jak w Piłce Nożnej, w rubryce 90minut, był wywiad z naszym zawodnikiem, w dodatku z plakatem, to było święto. Później, w dobie internetu, tych informacji było coraz więcej i więcej. Ja chłonąłem wszystko, zarówno o Zagłębiu, jak i o samej lidze. Efekt tego jest taki, że do dziś jestem w stanie wymienić wielu zawodników z lat dziewięćdziesiątych, nawet tych najbardziej absurdalnych, a zdarza się, że nie kojarzę tych, którzy grają w lidze obecnie.
Zresztą, po odejściu z klubu znacznie zmalało moje zainteresowanie ligą i piłką. Losy Zagłębia oczywiście śledzę, ale już bez większego ciśnienia. W żaden sposób nie wypytuję brata o to, co się dzieje w klubie, choć wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie. Ale tak faktycznie jest. Nie chcę mu zawracać głowy, nie chcę, żeby się później musiał tłumaczyć, że niby coś mi powiedział i tak dalej.
Czy ciężko jest pogodzić swoją pracę z oczekiwaniami kibiców? Nie był Pan czasem między młotem a kowadłem?
Praca rzecznika, pod warunkiem, że chcesz być dobrym rzecznikiem, to takie balansowanie na linie. Każdy od Ciebie czegoś oczekuje, a czasami niektórzy zapominają, że jesteś…tylko rzecznikiem prasowym.
Myślę, że ze swojej roli wywiązywałem się najlepiej, jak potrafiłem. Nie zawsze tak, jak bym chciał, bowiem popełniłem sporo błędów wynikających z emocji, czy braku doświadczenia, ale na pewno zrobiłem też dla klubu mnóstwo dobrych rzeczy. Mam nadzieję, że większość kibiców wspomina mnie wyłącznie dobrze, choć od mojej pracy w Zagłębiu minęło już dziesięć lat, tak naprawdę szmat czasu.
Ostatnio bardzo mocno się zdziwiłem, jak w sklepie w Mostach pod Gdynią jeden kibic mnie rozpoznał – byłem w niemałym szoku, aż nie wiedziałem, co powiedzieć. Jeśli ten Pan to czyta, bardzo serdecznie pozdrawiam.
Co Pan teraz robi? Dlaczego odszedł Pan z klubu?
Od ponad ośmiu lat pracuję jako marketingowiec w najbardziej znanej w Trójmieście kręgielni. Świetna praca, wspaniali ludzie, wiele pomysłów, które realizowałem w Zagłębiu, zaszczepiłem, i to z powodzeniem, tutaj. Bardzo sobie tę pracę cenię i bardzo przypomina mi ona to, co robiłem w Zagłębiu, choć mam tu na myśli głównie planowanie akcji marketingowych. Tutaj raczej nie prowadzę konferencji prasowych.
Lubię kontakt z ludźmi, dlatego często można mnie spotkać w klubie U7 w Gdyni, co zdarzyło się niedawno kibicom Zagłębia, którzy przyjechali na mecz z Arką. Raczej się nie spodziewali, że były rzecznik przyniesie im piwko – Panów serdecznie pozdrawiam.
Natomiast, jeśli chodzi o moje odejście z Zagłębia. Nie ukrywałem tego wówczas i nie inaczej odpowiem teraz, chodziło o sprawy rodzinne. Mój syn miał prawie dwa lata, a ja widywałem go sporadycznie. To był główny powód. Były też pomniejsze, związane z moją pracą, bowiem w pewnym momencie czułem, że coś się wypaliło. Starałem się dawać z siebie wszystko, co najlepsze, ale też – nie ukrywam tego – byłem trochę zmęczony. Miałem to szczęście, że pracowałem w większości z fantastycznymi ludźmi. I choć było wiele trudnych sytuacji, które nawet tutaj opisałem, a które są jedynie ułamkiem tego, jak faktycznie było, to z pracy w Zagłębiu mam wyłącznie dobre wspomnienia.
Przecież kilka miesięcy po moim rozpoczęciu przygody z klubem zdobyliśmy Mistrza Polski! Nie zawsze wszystko układało się tak, jak chciałem. Pewnych rzeczy nie rozumiałem i nie rozumiem do dzisiaj, ale po tych dziesięciu latach, gdy emocje już opadły, podchodzę do tego na większym luzie. Coś czemuś zawsze służy. Myślę, że byłem rzecznikiem prasowym, który do pracy podchodził z sercem, ale wiem też, że w wielu sytuacjach zabrakło mi doświadczenia i chłodnej głowy. Tyle że do tego doszedłem już po fakcie.
Na pewno każdemu z trzech prezesów, z którymi pracowałem, chciałbym podziękować za zaufanie i za daną szansę. Myślę, że swoją pracą im się za to odwdzięczyłem, ale to działa w dwie strony – bardzo wiele zawdzięczam zarówno im, jak i samemu klubowi. To były niezapomniane cztery lata. Czasami jeszcze mi się śni, że pracuję w Zagłębiu i rozwiązuje trudne sytuacje 😊
post scriptum
Wiem, że po lekturze tego wywiadu sporo osób może mieć wrażenie, że jest on dość gorzki, przepełnionymi żalami czy próbą usprawiedliwienia. Nic bardziej mylnego! To był celowy zabieg z mojej strony. Chcę bowiem zmusić czytelnika do refleksji, żeby każdy zobaczył, z czym ta praca się wiąże, z jakimi sytuacjami, czy wyborami. Albowiem nie raz spotkałem się z sugestią, że praca rzecznika jest w gruncie rzeczy bardzo przyjemna, że tak naprawdę niewiele robisz, kawkujesz sobie z piłkarzami, czy trenerami. Owszem, zdarzały się osoby, które w ten sposób pracowały, wówczas ich praca przebiega właściwie bezkolizyjnie. Ja tak nie potrafiłem. Chciałem zostawić coś po sobie i mam nadzieję, że mi się to udało A poza tym, ostatnio została opublikowana tutaj rozmowa z rzecznikiem obfitująca w blaski i peany. Ja, zgodnie z radą redaktora Janusza Atlasa, nie chciałem opowiadać,że pies pogryzł Pana. I dlatego rzuciłem trochę cienia.