Sławomir Majak ur. 12 stycznia 1969 roku w Radomsku. Wychowanek Startu Gidle. Reprezentował następujące kluby w swojej karierze: RKS Radomsko, ŁKS Łódź, Igloopol Dębica, szwedzki Köping FF, Zagłębie Lubin, Hannover 96, Widzew Łódź, Hansa Rostock, Anorthosis Famagusta Larnaca, Piotrcovia Piotrków Trybunalski. Po zakończeniu kariery trener piłkarski.
Jak rozpoczął Pan przygodę z piłką nożną i w jakim klubie stawiał Pan pierwsze kroki?
Pierwsze kroki stawiałem w Starcie Gidle, który wtedy grał w ówczesnej A klasie. Od samego początku, czyli w wieku około 13-14 lat, pomimo niezbyt imponujących warunków fizycznych, o wiele częściej występowałem w drużynie seniorów niż juniorów. W wieku chyba 15 lat przeszedłem ze swojej rodzinnej miejscowości do RKS Radomsko, który grał wtedy w IV lidze.
Był to dla mnie spory przeskok sportowy i musiałem grę w tym klubie łączyć również z nauką.
W 1988 roku trafiłem do grającego w pierwszej lidze ŁKS Lódź.
Na pytanie, dlaczego bez żalu został Pan oddany przez ŁKS do Igloopolu, powiedział Pan „Byłem młody, miałem swoje wyskoki”. Może Pan coś opowiedzieć więcej o tym? Czy to było coś w stylu „Dałem się złapać z kebabem w ręku na Piotrkowskiej o północy”?
W barwach ŁKS-u zadebiutowałem w pierwszej lidze (obecnej ekstraklasie) oraz strzeliłem także swoją pierwszą bramkę w najwyższej klasie rozgrywkowej. W sezonie 1988/1989 rozegrałem 13 meczów. W krótkim czasie zrobiłem ogromny przeskok z A klasy do czołowego klubu ligowego. Dla mnie osobiście było to coś wielkiego przebywać w szatni z takimi piłkarzami jak Jarosław Bako, Jacek Ziober czy Marek Chojnacki.
Trenerem w klubie był wówczas Leszek Jezierski – osoba bardzo znana na rynku trenerskim, znana z twardej ręki i bardzo ciężkich, fizycznych treningów. Na początku nasze relacje były jak najbardziej poprawne, natomiast z biegiem czasu uległy zmianie. Zdarzyło mi się powiedzieć za dużo i stąd narodził się konflikt na linii zawodnik-trener. Gdy dostałem propozycję z Igloopolu Dębica długo się nie zastanawiałem, ponieważ na grę w Łodzi nie mogłem liczyć, a w Dębicy była ciekawa drużyna i mocarstwowe plany. Transfer odbył się na zasadzie wymiany. Tomek Cebula przeszedł do ŁKS Łódź, a ja poszedłem w odwrotnym kierunku.
Proszę przybliżyć czas spędzony w Dębicy.
W moim wieku najważniejsze było granie i wolałem wykonać teoretycznie krok do tyłu, ale mieć możliwość rozwijania się. Trafiłem do Dębicy we wrześniu 1989 roku, gdzie głównym sponsorem był kombinat mięsny pod prezesurą Edwarda Brzostowskiego, który zbudował w mieście silny zespół i nie ukrywał aspiracji awansu do pierwszej ligi.
Z klubem tym w tym samym sezonie awansowałem w szeregi najlepszych drużyn w Polsce. O tym jak silna to była drużyna niech świadczą przykładowe nazwiska: Jacek Zieliński, Marek Bajor, Jerzy Podbrożny i Janusz Świerad.
Zmiany ustrojowe w kraju spowodowały kłopoty finansowe, następnie mariaż z Pegrotourem i w konsekwencji spadek do drugiej ligi.
Pierwszy zagraniczny transfer i pobyt w szwedzkim Köping FF. Jak Pan tam trafił?
Klub z Dębicy zalegał z wypłatami i sytuacja finansowa była z każdym dniem gorsza. Musiałem za coś żyć, utrzymać rodzinę, więc ówczesny kierownik zespołu, Stanisław Baczyński wraz z menedżerem Jerzym Kopą umożliwił mi jesienią 1992 roku wyjazd do Szwecji, gdzie mogłem zapewnić sobie większą stabilność finansową.
Jak trafił Pan do Zagłębia Lubin? Proszę przybliżyć otoczkę transferu. Były inne oferty?
Zimą 1993 roku pojawiła się oferta Zagłębia Lubin. Przyjechałem do Lubina i zagrałem w sparingu ze Ślęzą Wrocław. Po tym meczu trenerek Płaczek zadecydował, że chce mnie mieć w swojej drużynie.
Rozmowy kontraktowe z zarządem klubu trwały 5 minut. Po problemach w Dębicy wiedziałem, że trafiłem do stabilnego finansowo klubu.
Jak wyglądało życie piłkarza w Lubinie? Gdzie Pan mieszkał? Gdzie się bawił?
Najmilsze wspomnienia mam z hotelu Interferie gdzie mieszkała większość zawodników wraz z rodzinami. Zakupy robiłem w tak zwanym Blaszaku. Lubin rozwijał się dzięki KGHM-owi, ale w tamtym czasie szału nie było jeśli chodzi o lokale czy wyjścia na miasto.
W lutym 1995 roku bodajże dla „Piłki Nożnej” powiedział Pan, że jest zawiedziony tym, iż nie przeszedł do trzecioligowego Unionu Berlin. Nie czuł Pan wtedy, że to peryferie futbolu i odbiera Pan sobie szansę na poważną karierę? Aż taka przebitka w wypłacie była między Zagłębiem a Unionem?
Był sukces z Zagłębiem Lubin i dla wielu mogło być to zesłanie, ale ja uważałem to za szansę zaistnienia w tym klubie i wypromowania się w Niemczech. Nic z tego nie wyszło. Zagrałem jeden sparing i wróciłem do Lubina. Kluby się nie dogadały.
Radosław Kałużny – czy było widać, że będzie z niego kilkudziesięciokrotny reprezentant? Czy słyszał Pan historię o zrzuceniu przez niego 14 kg w ciągu tygodnia? To prawdziwa historia?
Szczerze to nie przypuszczałem, że Radek tyle osiągnie jako piłkarz. Wydawało mi się, że Radek nie miał aż takich predyspozycji. Muszę mu przyznać, że miał dobry strzał i warunki fizyczne.
Oczywiście miał problemy z wagą, ale w tamtych czasach nikt aż tak bardzo nie przywiązywał do tego uwagi. Myślę, ze po odejściu z Zagłębia zmienił swoje myślenie i doszedł tam gdzie doszedł.
Kto był lepszy (jako piłkarz i partner na boisku), Świerad czy Czajkowski?
Każdy z nich miał swoje atuty, ale to dwa różne typy zawodników. Obaj potrafili grać na pozycji numer 9. Zbyszek jednak odnajdował się lepiej w środku pola i był lepszym technicznie zawodnikiem. Janusz to wysoki zawodnik, który grał bardzo dobrze głową i potrafił wykorzystać swoje atuty pod bramką przeciwnika.
W Lubinie grał Pan przeważnie jako środkowy napastnik. W Widzewie raczej jako skrzydłowy. Gdzie Pan się czuł lepiej? Czy inne pozycje też Pan w karierze zaliczył?
Na początku ustawiano mnie jako napastnika. Z biegiem czasu coraz częściej zaczynałem grać podwieszonego napastnika, tak zwaną 10. W Bundeslidze natomiast grałem najczęściej na skrzydle. Byłem obunożny, więc nie czułem większej różnicy i nie sprawiało mi to żadnego problemu.
Miał Pan agenta? Jak się wtedy załatwiało tematy kontraktowe?
W czasach gry w Zagłębiu Lubin sam załatwiałem swoje sprawy. Od wyjazdu do Hannoveru 96 reprezentował mnie Andrzej Grajewski, który prowadził rozmowy z klubami niemieckimi i oficjalnie występował w moim imieniu.
Kto był najlepszym technikiem wśród tych, z którymi Pan wtedy trenował? Proszę wymienić Top3.
Jeśli chodzi o czasy Igloopolu, topowym technikiem był Janusz Kaczówka, w Zagłębiu w tym elemencie brylował Zbyszek Szewczyk (tutaj) i Darek Baziuk. Natomiast w Widzewie na pewno Marek Citko. W Hannoverze 96 Aleksander Borodiuk. W Hansie Rostock to przede wszystkim Sergej Barbarez oraz Oliver Neuville.
Komu wróżył Pan karierę, a niestety mu się nie powiodło, czy byli i tacy?
Myślę, że jednym z takich zawodników był Jerzy Podbrożny, który nie wykorzystał do końca swojego potencjału w reprezentacji Polski. Gdyby kontuzje nie blokowały rozwoju Marka Citko to pewnie mówilibyśmy o jeszcze lepszej karierze tego piłkarza. W Widzewie też Tomek Łapiński nie wykorzystał swojej szansy. To typ domatora i człowieka, który nie lubi za wiele zmieniać.
Jak drużyna przyjęła wiadomość o egzotycznym rywalu w pucharach, jakim był Shirak Gyumri?
Ta drużyna to była dla nas totalna niewiadoma. Nie wiedzieliśmy czego się po nich spodziewać. Nie było wtedy takich możliwości jak teraz, że analizujesz i rozpracowujesz przeciwnika.
Przyznam, że w Lubinie nas zaskoczyli i przy odrobinie szczęścia mogli ten mecz wygrać. Skończyło się na remisowym wyniku. Przed rewanżem mieliśmy spore obawy. Warunki, jakie zastaliśmy po przylocie, były nieciekawe. Nie ma co ukrywać była tam totalna komuna. Brudno, szaro i bardzo gorąco.
Czy to prawda, że po szatni biegały skorpiony? Jak wspomina Pan powrót z Armenii?
Rzeczywiście była taka sytuacja. Podczas przygotowywania się do meczu siedzieliśmy w szatni i z łazienki wybiegł Wadim Rogowskoj (tutaj), krzycząc że skorpion biega po muszli. Położyliśmy na niej deskę, żeby stamtąd nie mógł się wydostać. Później jakieś stworzonka zaczęły chodzić po szatni, a my wskakiwaliśmy na półki, by uniknąć ugryzienia. Przed wylotem wszyscy przetrząsaliśmy bagaże, żeby jakiegoś nieproszonego gościa nie przywieźć do Polski.
Co do samego powrotu, to pamiętam lot Jakiem-40, podczas którego mieliśmy dwa międzylądowania w Soczi i Odessie.
Ile jest prawdy w tym, że piłkarze zwolnili trenera Wojno przed meczem z AC Milan?
Krążyły o tym legendy, ale powiem szczerze jeśli coś takiego miało miejsce, to ja nic o tym nie wiedziałem. Osobiście byłem zdumiony tym faktem. Trener Wojno był bezkompromisowy i jeśli coś się mu nie podobało, to mówił o tym głośno.
Miałem wtedy dość mocną pozycją w zespole i obijało mi się o uszy, że toczą się jakieś rozmowy, ale nie brałem w nich udziału. Wydawało mi się jednak totalnym nietaktem, żeby zwalniać trenera w przededniu tak ważnego dwumeczu. Powiem tyle, że to nie my decydowaliśmy o takich aspektach.
Mecze z AC Milan. Jakie emocje Panu i drużynie towarzyszyły? Proszę przybliżyć otoczkę tego dwumeczu.
Mecze z AC Milan to była dla nas wielka nagroda i nobilitacja. Wcześniej mogliśmy ich oglądać w telewizji lub czytać o nich w gazetach. Na samą myśl o tych meczach pojawiały się już spore emocje. Baggio, Baresi, Boban, Maldini, Costacurta, Weah – te nazwisk mówią same za siebie.
W Mediolanie bardzo miło nas przyjęto. Każdy otrzymał zegar z klubowym logo AC Milan i proporczyk. Wspaniały obiekt, jakim jest San Siro, potęgował emocje. Myślę, że nie mamy się czego wstydzić i zagraliśmy najlepiej, jak wtedy potrafiliśmy. Teraz statut Milanu jest zupełnie inny, ale tamten Milan możemy porównać do obecnej Barcelony czy Realu.
Włosi ze względu na brak oświetlenia w Lubinie chcieli zagrać na innym obiekcie. Proponowali rozegranie meczu w Poznaniu i poniesienie wszystkich kosztów z tym związanych. Myślę, że można było bardziej wykorzystać medialność tego dwumeczu i uczynić z niego prawdziwą ucztę dla kibiców. Nie zgodzono się jednak na propozycję Włochów i zagraliśmy w Lubinie.
AC Milan był poza naszym zasięgiem. Byliśmy kopciuszkiem na arenie międzynarodowej i Włosi pokazali nam, ile czeka nas pracy, aby starać się im dorównać.
Czy to prawda, że był Pan zmęczony lubińskimi działaczami i dlatego wybrał transfer do Hannoveru? Miał Pan wtedy jakieś inne oferty?
Wkraczałem w taki wiek, że chciałem spróbować czegoś nowego i przygoda w Zagłębiu dobiegała końca. Klub był poukładany finansowo, ale brakowało ludzi, którzy mogliby tym solidnie zarządzać i powalczyć o coś więcej niż tylko środek tabeli. W efekcie poczułem się taką sytuacją lekko zmęczony i potrzebowałem nowych bodźców.
Najatrakcyjniejszym kierunkiem, jaki mogłem wybrać, był Hannover 96. Dzwonił do mnie Ryszard Polak i proponował powrót do ŁKS Łódź, ale postanowiłem jednak wybrać ofertę z Niemiec. Mój transfer pilotował pan Grajewski. Pojechałem do Hannoveru na 3-4 dni, gdzie przeszedłem testy i badania lekarskie. Trafiłem do zespołu, który nie miał zbyt mocnego składu ani też sporego zaplecza finansowego, czego dowodem było miejsce w tabeli.
Czemu tylko pół roku w Hannoverze? Nie podobało się Panu? Coś poszło nie tak? Czy to po prostu Widzew tak dobrze kusił?
Klub stworzył nam dobre warunki, jeżeli chodzi o przygotowania zimowe, wyjechaliśmy na dwutygodniowy obóz do Stanów Zjednoczonych na Florydę i później na Majorkę. W sparingach graliśmy bardzo dobrze, ale czegoś ostatecznie zabrakło. Początek oceniam jako w miarę udany, jednak z czasem punkty zaczęły uciekać i trzeba było się pogodzić ze spadkiem z ligi. Zagrałem w 14 meczach i strzeliłem jedną bramkę.
W tej sytuacji musiałem nieco zmienić swoje plany na przyszłość. Zdecydowałem się na powrót do Polski i wybrałem ofertę Widzewa. Czynnikiem, który przeważył była możliwość grania w Lidze Mistrzów, gdzie mogłem udowodnić swoją wartość i ponownie zaatakować Bundesligę.
Widzew Łódź i Liga Mistrzów. Jak wspomina Pan rok 1996? Czy mieściłoby się Panu wtedy w głowie, że przez kolejne 20 lat żadna polska drużyna nie zagra potem w tych rozgrywkach?
Nikt wtedy o tym nawet nie myślał. Polskie kluby regularnie grywały w europejskich pucharach i sobie radziły. Legia Warszawa rok wcześniej potrafiła dojść do ćwierćfinału Ligii Mistrzów.
Biorąc pod uwagę, do jak trudnej grupy trafił Widzew (Atletico Madryt, Borussia Dortmund,Steaua Bukareszt), też radził sobie bardzo dobrze. Zapewne nikt wtedy nie przypuszczał, że dopiero po 20 latach znowu będziemy cieszyć się w Polsce z Ligii Mistrzów. Nam udało się zdobyć 4 punkty i zajęliśmy 3. miejsce w grupie. Ciekawostka – jako jedyni w rozgrywkach sezonu 1996-1997 Ligi Mistrzów urwaliśmy punkty Borussii Dortmund, która później triumfowała w całych rozgrywkach.
Z tego okresu mam wspaniałe wspomnienia i zawsze miło wraca się do tych chwil.
W roku 1997 trafił Pan do Bundesligi do Hansy Rostock. Spełnienie marzeń (bo Bundesliga) czy bardziej „to tylko przystanek” do lepszego klubu?
W tamtych czasach Bundesliga była jedyną szerzej znaną ligą w Polsce, którą można było śledzić w miarę regularnie. Nie oszukujmy się, warunki sportowe i finansowe w porównaniu do polskiej ligi były kolosalne. Wybór padł na Hansę Rostock, chociaż była szansa na grę w lepszym niemieckim klubie, ale zaufałem Andrzejowi Grajewskiemu, który prowadził moje sprawy i rozmowy z niemieckimi klubami.
Hansa w ostatnim sezonie walczyła o utrzymanie. W moim pierwszym sezonie w Bundeslidze zabrakło nam tylko punktu do udziału w rozgrywkach Pucharu UEFA i na pocieszenie zostało nam rozgrywanie spotkanie w Pucharze Intertoto. W Rostocku spędziłem cztery lata i pomimo różnych momentów jestem z tego okresu bardzo zadowolony.
Rozegrałem 90% spotkań i strzeliłem 15 bramek. Za moich czasów Polacy, grający w Bundeslidze decydowali o sile swoich zespołów i praktycznie co tydzień można było spotkać się z rodakami na murawie. Obecnie nie ma ich tak wielu, a topowymi gwiazdami są Robert Lewandowski i Łukasz Piszczek.
Dlaczego nie został Pan tam na dłużej?
Zaczęło się od tego, że podjąłem błędną decyzję, która zaważyła na mojej dalszej karierze. Otrzymałem ofertę przedłużenia kontraktu z Hansą Rostock. Wiązało się to z tym, że do końca kariery zostałbym w Niemczech. Całe rodzinne życie musiałbym ułożyć pod pobyt w Niemczech, szkoła dla dzieci, dom.
Miałem wtedy zaklepany transfer do Chin, gdzie gwarantowano mi takie pieniądze, że nie opłacało mi się zostawać w Niemczech. Zdecydowałem się nie przedłużać kontraktu. Wyjechałem na urlop do Polski i w trakcie jego trwania dostałem informację od mojego ówczesnego menedżera, Adama Mandziary, że kierunek chiński jednak nie wypali.
Dlaczego wybrał Pan Cypr? Nie było innych ofert?
Tak jak już wspomniałem wyżej, zaczęło się od tego, że podjąłem błędną decyzję, która zaważyła na moim dalszym losie. Zostałem bez pracy i pomocną dłoń wyciągnął trener Janusz Wójcik, z którym miałem przyjemność pracować w reprezentacji kraju. Zadzwonił do mnie i kazał przylecieć na Cypr do Larnaki, gdzie właśnie został trenerem.
W drużynie mieliśmy małą kolonię Polaków, bo oprócz trenera Wójcika byli również Andrzej Czyżniewski, Radek Michalski i później dołączył Wojtek Kowalczyk.
Na początku wszystko układało się dobrze, klub płacił regularnie. W drugim sezonie z płatnościami było różnie, a w trzecim finansowanie klubu było minimalne. Po zakończeniu gry na Cyprze, chcąc odzyskać należne mi pieniądze, złożyłem papiery do sądu polubownego przy UEFA. Udało mi się odzyskać 75% moich zarobków. Pomimo różnych perypetii, miło wspominam pobyt pobyt na wyspie Afrodyty. Ludzie byli bardzo otwarci, klimat robił również swoje.
Z aspektów czysto sportowych dwukrotnie zdobyliśmy wicemistrzostwo i dwa razy Puchar Cypru. Zagraliśmy również z cypryjską drużyną w Pucharze UEFA.
Tytuł Piłkarza Roku. Stoi Pan w jednym szeregu z Lewandowskim, Błaszczykowskim, Bońkiem, Latą. Ekscytuje to jakoś Pana, czy bardziej ma Pan podejście „E tam, tytuł jak tytuł”?
W 1997 roku otrzymałem ten wyjątkowy tytuł i było to docenienie mojej ciężkiej pracy i zaangażowania. Było to dla mnie spełnienie marzeń. Zawsze miło i z sentymentem do tego wracam.
Jest Pan zadowolony, że trafił do Reprezentacji Polski? Czuje się Pan spełniony jeśli chodzi o kadrę?
Nie ma chyba zawodnika, który nie chciałby zagrać w kadrze narodowej swojego kraju. To jest wielkie wyróżnienie i zaszczyt. Ja zawsze mówiłem oficjalnie, że kadra jest dla mnie najważniejsza. Przyjeżdżałem na kadrę nawet wtedy, kiedy wiązało się to z problemami w moim macierzystym klubie.
Nie można czuć się spełnionym w kadrze, jeżeli nie zagrało się na żadnej wielkiej imprezie. Miałem taką możliwość, bo początkowo trener Engel brał mnie pod uwagę przy ustalaniu kadry. Zagrałem w debiutanckim spotkaniu trenera Engela przeciwko Hiszpanii. Wybór tego meczu i jego terminu był bardzo niefortunny, ponieważ liga hiszpańska była w trakcie rozgrywek, natomiast pozostałe ligi były w tak zwanym lesie. Większość zawodników zza granicy powołanych na ten mecz, zrezygnowała z przyjazdu, tłumacząc się w różny sposób. Dlatego kadra Polski była oparta na zawodnikach z ligi polskiej i trzech lub czterech zawodnikach z ligi zagranicznej. Ponieśliśmy wysoką porażkę 0:3. Ja zapłaciłem za to wysoką cenę, ponieważ po tym meczu nie otrzymałem więcej powołań i w konsekwencji nie miałem szansy pojechać na mistrzostwa świata w Korei i Japonii.
W jakim meczu Pan debiutował?
Debiutowałem 15 listopada 1995 roku w zremisowanym meczu z Azerbejdżanem w eliminacjach do Euro 1996. Zagrałem 45 minut.
Nie udało mi się strzelić bramki dla kadry, ale rozegrałem 22 mecze i cieszę się tym faktem, że mogłem reprezentować mój kraj.
W 2003 roku z Cypru wraca Pan do Polski do drugoligowej Piotrcovii. Czemu tam? Blisko rodzinnych stron, czy ofert z Ekstraklasy nie było?
Po powrocie z Cypru na chwilę zakotwiczyłem w Piotrcovii Piotrków Trybunalski. Dokładnie wiosną 2003 roku zagrałem tam pięć meczów. Pan Ptak montował tam ciekawą ekipę i przekonała mnie jego wizja. Poza tym faktycznie bliskość domu rodzinnego miała również znaczenie.
Po tym jak zwolniono trenera Smudę, z drużyny odszedłem ja i Tomek Łapiński. Po tym epizodzie znowu wróciłem na Cypr do Anorthosis Famagusta Larnaca.
Taka sytuacja. Rodzi się Pan powiedzmy 25 lat temu. W jakiej lidze by Pan grał? Miał Pan wtedy jakąś ulubioną ligę? Albo myśli sobie teraz „ale fajnie byłoby zagrać np. w lidze hiszpańskiej”?
Tylko i wyłącznie Bundesliga. Człowiek się wychował na niej. Moje możliwości fizyczne predysponowały mnie do gry w Bundeslidze lub lidze angielskiej. Nigdy nie widziałem się w lidze hiszpańskiej czy lidze włoskiej. Gra w Bundeslidze była spełnieniem moich marzeń. Nauczyła mnie zupełnie innego podejścia do wykonywanego zawodu, jak również uświadomiła, co jest najważniejsze w życiu. Treningi w Niemczech były ogromnym wyzwaniem. Ja żeby grać w Bundeslidze musiałem być lepszy od Niemca, bo inaczej czekała ławka rezerwowych lub odsunięcie od składu. Pięć dni harówki, by w weekend dostać nagrodę w postaci wystąpienia w pierwszym składzie.
Idąc tokiem rozumowania Tomka Hajty – truskawka na torcie.
W kadrze grał Pan przeciwko Hiszpanii, Szwecji, Anglii, Włochom. Jak wspomina Pan te mecze? Jakieś fajne pamiątki koszulkowe z tych meczów Pan ma? Wymieniał się Pan koszulkami czy traktował to jako coś w rodzaju obciachu?
O meczu z Hiszpanią wspominałem przed chwilą. Moim zdaniem w meczu z Anglią zagraliśmy zbyt defensywnie, a spotkanie pokazało, że gospodarze byli w słabszej formie. Gdybyśmy byli bardziej odważni, to istniała szansa na zdobycie jakichkolwiek punktów. Trener ustawił jednak drużynę defensywnie, a pomimo tego i tak przegraliśmy 1:3.
Co do meczu z Włochami, przedsmak miałem już w meczu pucharowym z AC Milan. Spotkanie rozegraliśmy w Neapolu. Stadion, jak również panująca na nim atmosfera robiły duże wrażenie. Wspomnienia wracają jak oglądam mecze z udziałem Napoli w składzie z Piotrkiem Zielińskim czy Arkiem Milikiem.
Przyznam szczerze, że zawsze starałem się wymienić z kimś koszulką i mieć proporczyk z danego meczu. Do tej pory posiadam trochę ciekawych pamiątek np. mam koszulkę AC Milan Bobana czy koszulkę Beckhama z reprezentacji Anglii.
Majak – piłkarz, który ma nosa do ważnych bramek. Zgodzi się Pan z tym stwierdzeniem?
Jest to prawda, bo kilka kluczowych bramek strzeliłem. Dla paru klubów moje bramki dawały konkretny rezultat.
Podczas gry Widzewa w Lidze Mistrzów w meczu z Brondby IF strzeliłem jedną z bramek dającą nam zwycięstwo 2:1. Strzeliłem później również bramkę dającą Widzewowi prowadzenie w meczu ze Steauą Bukareszt. Ostatecznie wygraliśmy 2:0.
Podobnie było w szalonym meczu Widzewa z Legią na Łazienkowskiej, gdzie strzeliłem bramkę kontaktową i wygraliśmy 3:2.
Bramka z 29 maja 1999 roku dająca wygraną Hansie Rostock 3:2 z VfL Bochum i pozostanie w Bundeslidze. W 77 minucie wszedłem na boisko, a 5 minut później świętowałem zdobycie swojej 5 bramki w sezonie.
Czy z perspektywy czasu swoje zagraniczne transfery ocenia Pan dobrze? Dokonałby Pan jakichś korekt w wyborach?
Z perspektywy czasu muszę przyznać, że zostałbym w Rostocku do końca kariery i nie wyjeżdżał wtedy nigdzie. W Niemczech miałbym stabilizację. Karierę piłkarską kończyłbym w wieku 35 lat, bo taki kontrakt był mi przedstawiony. Później, znając niemieckie realia, zapewne pozostałbym w klubie, pełniąc różne stanowiska.
Proszę opowiedzieć, jak rozpoczął Pan karierę trenerską? Kto jest Pana trenerskim ideałem i na kim się Pan wzoruje?
Każdy zawodnik doskonale wie, że kiedyś gra się skończy i trzeba będzie zająć się czymś innym. Od początku myślałem o byciu trenerem. Żeby zostać trenerem trzeba zrobić kilka kursów i szkoleń. Na to wszystko potrzeba czasu. Małymi krokami realizowałem swój plan i ostatecznie posiadam licencję UEFA Pro.
Grałem na poziomie reprezentacyjnym i w Bundeslidze, więc mam czym się dzielić z innymi. Chciałbym tę wiedzę przekazać zawodnikom. Dotychczas prowadziłem kluby na niższych szczeblach z wymiernymi sukcesami, między innymi awans z Concordią Piotrków Trybunalski z czwartej do drugiej ligi; awans z Finisz Parkiet Nowe Miasto Lubawskie z trzeciej do drugiej ligi, eliminując między innymi ŁKS Łódź i Widzew Łódź.
Nie mam jednego idola jeśli chodzi o trenera. W swojej karierze przeżyłem ich wielu. Trenerzy Jezierski i Fiutowski skupiali się na stronie fizycznej. Były to wręcz katorżnicze treningi. Trener Smuda preferował grę pressingiem i wymienność funkcji. Natomiast niemieccy trenerzy dużą wagę przykładali do taktyki i stałych fragmentów gry.
Zostając trenerem również ma się swoje marzenia. Moim jest prowadzenie zespołów w najwyższej klasie rozrywkowej.
Jak oceni Pan ostatnie ruchy na ławce trenerskiej Zagłębia Lubin? Śledził Pan je?
Powiem szczerze, że ostatnie ruchy w Zagłębiu był bardzo nerwowe i chyba nie do końca przemyślane. Częste zmiany trenerów nie pozwalają na budowanie drużyny ani na jej poznanie. Odnoszę wrażenie, że polscy działacze mają zbyt duże zaufanie do trenerów spoza naszego kraju, a uważam, że na naszym „podwórku” jest wielu trenerów, którzy nie dostają swojej szansy. Oczywiście dobiera się trenera na daną chwilę i potrzebę. Zagłębie ma drużynę, która moim zdaniem ma większe możliwości niż aktualne miejsce.
Szkoda tylko, że ostatnio zespół gra w kratkę. Biorąc pod uwagę warunki, w których ja trenowałem, będąc zawodnikiem Zagłębia, to te obecne plus wzorcowo prowadzona Akademia i nowoczesny obiekt dają ogromne możliwość.
Najśmieszniejszy tekst od lub do sędziego, który usłyszał Pan na boisku?
Pamiętam moje początki w ŁKSie Łódź i jeden z meczów sędziowany przez Wita Żelazko. Lubił sobie pożartować i się pośmiać. W pewnym momencie krzyczę panie sędzio faul. Podbiega Żelazko i do mnie z uśmiechem na twarzy „Sławek nie pie…ol, gramy”.
Czy kiedykolwiek – już po odejściu – żałował Pan, że odszedł z Lubina?
Nie, zawsze chciałem zagrać w Bundeslidze i to było naturalne dla mnie, że w pewnym momencie odejdę do innego klubu.
Chciałem grać i się rozwijać. Ponadto musiałem myśleć o rodzinie i zabezpieczeniu jej bytu. Każdy piłkarz liczy na zagraniczny transfer i zaistnienie w lepszym klubie.
Czy zdaje sobie Pan sprawę, że są na świecie ludzie, którzy na pytanie „Piłkarski idol z dzieciństwa” odpowiedzą Sławomir Majak? Wielu chłopaków do tej pory Pana wspomina z sentymentem.
Mam okazję spotykać się z wieloma ludźmi i zawsze to miło słyszeć, że dla kogoś byłem idolem. To jest bardzo miłe i sympatyczne. Pozdrawiam moich wiernych fanów i dziękuję za słowa wsparcia i pamięć o mnie.
Kiedy ostatnio był Pan w Lubinie? Jakiś sentyment jeszcze pozostał? Kiedy patrzy Pan w tabele Ekstraklasy, to zaczyna od Zagłębia czy ŁKS-u?
Ostatni raz na meczu w Lubinie byłem jeszcze na starym obiekcie. Otrzymałem również zaproszenie na galę 70-lecia klubu.
Do Zagłębia zawsze będę miał sentyment, bo spędziłem tutaj fajne 3 lata i miałem szansę wypłynięcia na szersze wody. Jeśli chodzi o ŁKS, to jestem wdzięczny za debiut w ekstraklasie i możliwość wypromowania się w lidze.
Dzięki Widzewowi zagrałem w Lidze Mistrzów. Każdy klub, w którym grałem, darzę szacunkiem i z każdym wiążą się miłe wspomnienia.
À propos gali na 70-lecie klubu. Proszę opowiedzieć, jak wygląda dbanie o swoją historię klubową w Niemczech?
Szczerze to polskie kluby są daleko w tyle. W Niemczech organizowane są różnego rodzaju mecze towarzyskie byłych zawodników. Z Hannoveru corocznie otrzymuję zaproszenie na wybrany mecz Bundesligi. W Rostocku natomiast już kilkakrotnie organizowane były mecze związane z historią klubu i zawodników, w których uczestniczyłem wraz z członkami rodziny. Byli zawodnicy mają opłacone wszystkie koszty i zlatują się z całego świata na takie wydarzenie, gdzie mogą podzielić się swoimi wspomnieniami z innymi, spotkać się z byłymi kolegami czy kibicami. Niemieckie kluby bardzo szanują historię i dbają o swoje korzenie.
Co do Polski, to czasami ktoś tam sobie przypomni o nas piłkarzach przy jakieś okazji. Polskie kluby nie potrafią również wykorzystać swoich byłych zawodników w strukturach klubowych. Przecież wielu z nas jest przy piłce i wokół piłki i naprawdę posiada duże doświadczenia. Wykorzystanie takiego potencjału i przywiązania do klubowych barw to podstawa. W Niemczech byli zawodnicy zostają trenerami, dyrektorami sportowymi, skautami. U nas nie jest to tak popularne, a osoby pracujące na różnych stanowiskach często nie posiadają żadnych doświadczeń z piłką nożną.
Czym Pan obecnie się zajmuje? Prowadzi Pan jakąś drużynę?
Obecnie nie prowadzę żadnej drużyny. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości to się zmieni. Zdaję sobie sprawę z tego, że w dobie pandemii koronawirusa jest nam wszystkim trudno o pracę, ale jestem optymistą. Siedzenie w domu staje się coraz bardziej nudne, więc z niecierpliwością czekam na telefon.
Post scriptum
Korzystając z okazji, chciałem pozdrowić wszystkie osoby, z którymi miałem przyjemność pracować w Lubinie na tym etapie mojej kariery. Zarówno tych, którzy decydowali o losach klubu, jak i trenerów, a w szczególności zawodników.