Jędrzej Kędziora ur. 16 lutego 1971 roku w Gostyniu. Wychowanek Kani Gostyń. Praktycznie całą karierę piłkarską spędził w Zagłębiu Lubin. Grał również w Chrobrym Głogów i Ruchu Radzionków. Trener bramkarzy w Zagłębiu Lubin, Cracovii i Miedzi Legnica. Jako trener prowadził Jarotę Jarocin i Polonię Leszno.
Jak rozpoczął Pan przygodę z piłką nożną?
Czekałem na moment kiedy skończę 10 lat, bo od tego wieku przyjmowano do Kani. Gdy to nastąpiło, natychmiast się zapisałem na treningi.
Wcześniej oczywiście brałem udział we wszystkich możliwych turniejach, wtedy szczególnie szkolnych i międzyszkolnych. Tam zostałem zauważony i przyjęcie mnie w struktury grup młodzieżowych klubu było czystą formalnością.
Proszę opowiedzieć o swoich początkach w Kani Gostyń.
Mój okres przygody z piłką w Gostyniu nie trwał zbyt długo, bo około 5 lat. Ale trzeba przyznać, że osiągaliśmy ciekawe wyniki. W okręgu leszczyńskim, w naszym roczniku przez cały sezon nie przegraliśmy żadnego meczu. Ba, nawet nie zremisowaliśmy i z kompletem punktów wygraliśmy ligę. Myślę, że nie było w tym przypadku.
To była mocna ekipa, z której trzech zawodników zagrało w mniejszym lub większym stopniu w ekstraklasie – Andrzej Juskowiak, Dariusz Walczak i ja. Kolejnych dwóch czy trzech kolegów było obserwowanych przez inne kluby, ale im już tak szczęście nie dopisało.
Następnie awans z juniorem starszym (ja grałem jako junior młodszy) do ligi makroregionalnej. Moja przygoda z Kanią Gostyń kończy się wraz z sezonem 1985/1986, ponieważ szkołę średnią zacząłem już w Lubinie.
Czy od początku grał Pan na pozycji bramkarza?
Tak, zawsze. I to nie dlatego, że byłem grubaskiem, czy najsłabszym na podwórku. Powody były wręcz odwrotne.
Po pierwsze pozycja bramkarza związana była ze sprawnością, rzucaniem się – paradami, szybkością, zwinnością, akrobatyką, co mi się bardzo podobało. Po drugie w związku z tym, że wyróżniałem się na tle kolegów wspomnianą sprawnością fizyczną, chciałem grać ze starszymi, silniejszymi, więc jak to bywa, starsi koledzy się zgadzali, ale pod jednym warunkiem – możesz z nami grać, ale tylko na bramce. Tam zawsze był deficyt, a mi to bardzo odpowiadało.
Pana bramkarski idol?
Nie miałem nigdy konkretnie określonego idola. No może Jean Marie Pfaff, bramkarz reprezentacji Belgii, ze względu na to, że też miał dłuższe kręcone włosy!:)
Jak trafił Pan do Zagłębia Lubin i kto stał za Pana transferem?
Jeszcze grając w Gostyniu, zostałem zauważony i jednocześnie powoływany przez trenera Reprezentacji Polski do kadry U-15. W związku z tym było zainteresowanie moją osobą m.in. Lecha Poznań (blisko Gostynia), Śląska Wrocław i Zagłębia Lubin. Najbardziej konkretni okazali się działacze Zagłębia.
W 1986 roku do rodziców do Gostynia przyjechał ówczesny dyrektor ds. piłki nożnej pan Alojzy Jarguz. Było to spore wydarzenie dla mieszkańców mojego bloku. Chciałbym przypomnieć, że pan Jarguz był jeszcze do niedawna czynnym sędzią piłkarskim. Jedynym polskim sędzią, który gwizdał w MŚ w Hiszpanii w 1982 roku.
Przedstawił strategię klubu i zapewnił rodziców, co do mojej edukacji i egzystowania w Lubinie. Można powiedzieć, że oferta nie do odrzucenia, ale ja trochę się wahałem. Kolega z reprezentacji namawiał mnie do przyjścia do Śląska Wrocław i nawet złożyłem tam papiery do szkoły. Jednak na jednym ze zgrupowań reprezentacji, w siedzibie PZPN spotkał mnie Pan Jarguz i w dość konkretnych słowach wyperswadował mi ten pomysł (śmiech). Decyzja została podjęta i trafiłem do Zagłębia Lubin.
Proszę przybliżyć rozgrywki juniorskie w Zagłębiu Lubin na swoim przykładzie. Jak przechodził Pan kolejne szczeble szkolenia?
Jako junior młodszy trafiłem pod skrzydła trenera Jerzego Fiutowskiego, który słynął z bardzo twardej ręki i bezkompromisowego podejścia do zawodnika. Trudne chwile, mocna szkoła, ale zaowocowało to w przyszłości. Dość szybko jednak zostałem wcielony do grupy juniora starszego i tam ze starszymi kolegami rywalizowałem o miejsce w zespole (m.in. z Pawłem Primel), którego trenerem był Pan Rudolf Konieczny. Z tą ekipą dotarliśmy do finałów Mistrzostw Polski Juniorów i pamiętam, że to ja zagrałem w pierwszym meczu finałowym. Niestety nie był to udany występ i pierwszy mecz przegraliśmy.
Ogólnie jeśli dobrze pamiętam, to zajęliśmy miejsce poza podium. Później, już ze swoimi rówieśnikami i trenerem Marianem Putyrą wygraliśmy awans do MP Juniorów, ale też furory nie zrobiliśmy.
Jak znalazł się Pan w pierwszej drużynie Zagłębia Lubin? Kto z juniorów dołączył do kadry pierwszej drużyny?
Widocznie czymś musiałem się wyróżniać. Niemały wpływ na to, że dostawałem coraz więcej szans na treningi z pierwszym zespołem miały ciągłe powołania do młodzieżowych reprezentacji Polski.
Na początku były to pojedyncze treningi w mikro cyklu treningowym, następnie wyjazdy na obozy, a później już regularny trening, co przyniosło efekt w postaci podpisania profesjonalnego kontraktu w 1989 roku. Co do kolegów z drużyny juniorów, to pierwszymi, z którymi trenowałem razem w pierwszym zespole byli, o ile dobrze pamiętam: Mariusz Błachuta, Grzesiu Mikłasz (tutaj) i chyba Arek Żarczyński. Później dołączyli Leszek Grech, Jasiu Najdek, Mariusz Urbaniak (tutaj) i Radek Jasiński (tutaj).
Pamięta Pan swój debiut w barwach Zagłębia Lubin?
Wiadoma sprawa. Debiutowałem w meczu z Szombierkami Bytom w dniu 17 października 1992 roku w Bytomiu. Mecz zakończył się remisem 1:1, a trenerem Zagłębia był wtedy Płaczek.
Zdobycie Mistrzostwa Polski w 1991 roku. Jak Pan to pamięta? Proszę opowiedzieć o trudach sezonu, ważnych momentach. Jak wyglądała feta mistrzowska i cała otoczka celebrowania tego sukcesu.
Jak pamiętam? Pierwsze mistrzostwo jak i wcześniejsze wicemistrzostwo obserwowałem z perspektywy młodego, mającego się uczyć, zawodnika, więc chłonąłem wszystko jak gąbka. Nie udało mi się zagrać żadnego meczu w sezonie mistrzowskim, ale kilka razy na ławce rezerwowych usiadłem. Wykorzystywałem wtedy “bardzo ostrą” rywalizację o miejsce w pierwszym składzie pomiędzy Krzysiem Koszarskim a Jarkiem Bako.
Mistrzostwo Polski z 1991 r. to dwie odsłony i dwóch trenerów, czyli Stanisław Świerk i Marian Putyra. Mówię tu ze swojej perspektywy, patrząc na sposób pracy obu szkoleniowców. Trener Świerk, to typ trenera mentora, stawiający na swoich ludzi, nielubiący zmian w składzie, zawiłości taktycznych czy skomplikowanych rozwiązań organizacyjnych zespołu. Wyznawał zasadę: „W prostocie siła”. Dla trenera Świerka, młody zawodnik, to ktoś do nauki, taki: „przynieść, wynieść, pozamiatać”. Jak trzeba było na kimś się „wyżyć”, czy zrobić atmosferkę, to też dawaj „młodego”.
W dzisiejszych czasach nie do pomyślenia. Gdyby dzisiaj młodzi zawodnicy otrzymali taką szkołę, która balansowała na bardzo cienkiej linii pomiędzy wychowywaniem a upokarzaniem, to z prokuratury trener by chyba nie wyszedł, gdyby ktoś z bliższego otoczenia zawodnika się o takich metodach dowiedział. Dla nas młodych, choć może nie były to ciekawe chwile, to bez dwóch zadań okres, w którym wyrobiło się charakter. Wtedy byłem nie rzadko zły, ale dzisiaj doceniam tamten czas. Może nie wszystkie metody wprowadzania młodych do zespołu, ale doceniam te przeżycia, które spowodowały, że ciężko już później było nas złamać. Kolejna lekcja jak chcesz grać w przyszłości i wytrwać, to musisz mieć naprawdę charakter. Mocna lekcja.
Trener Putyra, to inna bajka. Jak zostało ogłoszone, że stery przejmuje trener Putyra, to pamiętam, że my młodzi byliśmy szczęśliwi. Cieszyliśmy się, że trenerem pierwszego zespołu zostaje “nasz” trener.
Jak to było z buntem zawodników i wyjazdem do domu trenera?
Za nim do tego doszło, nie obyło się bez zgrzytu, ponieważ część zespołu Zagłębia, zbuntowała się co do tej decyzji i wyruszyli do Wrocławia, do domu trenera Świerka, żeby porozmawiać i zapewnić go o swojej lojalności i że zrobią wszystko, żeby trenera przywrócili na stanowisko. Zarząd Klubu był jednak nieugięty i stery pierwszego zespołu objął Marian Putyra.
Tak na marginesie, ta decyzja sterników Zagłębia, była oznaką dużej odwagi, bo trzeba pamiętać, że Zagłębie było aktualnym wicemistrzem Polski, a w obecnym sezonie zajmowało drugie miejsce.
Jak wspomina Pan czas trenera Putyry?
Weszliśmy trochę w inny świat piłki. Młody trener, ze świeżym spojrzeniem na piłkę, niebojący się zmian – nowinek. Dla mnie ta decyzja była świeżym powiewem i nadzieją na grę. Niestety jednak, jak już wspominałem, za kadencji trenera Putyry, zadebiutować się nie udało. Choć to nie znaczy, że młodzież nie dostawała szans. Dość regularnie wówczas grali: Jasiu Najdek, Leszek Grech czy Mariusz Urbaniak. Widząc, że koledzy dostawali szansę, otrzymywałem sygnał, że przyjdzie kolej na mnie.
Przez wiele lat i na pewno jeszcze wiele, wiele kolejnych, przez sympatyków Zagłębia, szczególnie starszego pokolenia będzie wracać dyskusja i pytanie, które zawsze zostanie bez odpowiedzi: Czy gdyby nie doszło do zmiany na stanowisku trenera pierwszego zespołu, Zagłębie zdobyłoby swój pierwszy tytuł w historii? Każdy odpowie oczywiście według własnego uznania. Jedno jest pewne, Zagłębie w mistrzowskim sezonie prowadziło dwóch znakomitych fachowców i każdy z nich bardzo mocno przyczynił się, stosując własne zasady, do zdobycia mistrzostwa. Historia, może trochę w mniejszym stopniu, ale powtórzy się przy drugim mistrzostwie w 2007 roku.
Oprócz tematu trenerskiego kolejnym aspektem, który utkwił mi w pamięci, to strategia budowy zespołu i doboru zawodników. Do drużyny trafili zawodnicy z regionu, zawodnicy grający w niższych ligach, ale się wyróżniający. Decydowało również o tym przede wszystkim coś, co wtedy nie było dla mnie jasne, a mianowicie tworzenie zespołu na zasadzie synergii, współdziałania. Nie wiem, czy to było świadome działanie trenerów i zarządu, ale nie ulega wątpliwości, że to, co się teraz uznaje za jedną z najważniejszych płaszczyzn w budowie zespołu, w Zagłębiu już wprowadzono.
Geniusz trenerski? Kto nie pamięta genialnej współpracy Zejera z Szewczykiem (tutaj), Jarka Góry z Markiem Godlewskim i Jasiem Kudybą (tutaj), czy Romka Kujawy z Andrzejem Wójcikiem. Zarząd klubu robił wszystko, żeby zawodnicy z zewnątrz czuli się jak w domu i jak wiemy, kilku zawodników z tamtych czasów zostało już na stałe w regionie. Przywiązanie do klubu i miasta oraz zawodnicy z regionu, to jedne z najważniejszych elementów ówczesnego sukcesu!
Bardzo silnie w mojej pamięci zapadł mecz z Zawiszą Bydgoszcz, który decydował o mistrzostwie. Komplet publiczności, 30 tysięcy ludzi i ten latający samolot nisko nad stadionem z napisem Zagłębie Mistrz Polski. Z tego co pamiętam, to latał chyba jeszcze przed meczem i nawet w jego trakcie. Ale patrząc, jak mecz przebiegał, samolotu było coraz mniej. Na szczęście jak się później okazało, mógł sobie śmiało latać, bo nie przyniósł pecha.
Po meczu odbyła się kolacja, a na kolejny dzień zaplanowano odbiór nagrody finansowej za zdobycie mistrzostwa. I tu ciekawa historia. Biorąc pod uwagę, ze w tych czasach konta, przelewy itp. udogodnienia nie istniały, to odbiór pieniędzy wyglądał, jak na dzisiejsze czasy nie do uwierzenia. Zawodnicy zostali poinformowani, że odbiór nagrody jest możliwy w konkretnym czasie w biurze zarządu.
Proszę sobie wyobrazić, że wyglądało to tak: wszedłem do biura, a pod ścianą reklamówki dla zawodników, a w nich pieniądze. Jeden z ówczesnych działaczy, wydaje mi się, że był to Pan Lulek, spojrzał w reklamówki, gdzie znajduje się karteczka z moim nazwiskiem, odnalazł ją i mi wręczył. Wiadomo, że nie grałem, więc moja nagroda była symboliczna, ale w związku z tym, że za tydzień brałem ślub, bardzo się przydała.
I tak każdy zawodnik otrzymał nagrodę za Mistrzostwo Polski… w reklamówce.
Jak wspomina Pan mecze pucharowe Zagłębia? Proszę przybliżyć otoczkę tych meczów, jakieś anegdoty z szatni czy wyjazdów?
Pierwsze zetknięcie z pucharami, to udział we współzawodnictwie z FC Bologna, po zdobyciu wicemistrzostwa Polski w 1990 roku. Strategia Klubu była jasna i konkretna – młodzi perspektywiczni, jadą po naukę. Mieliśmy poczuć atmosferę wielkiej piłki, pucharów.
Nasza rola, czyli moja i Leszka Grecha, ograniczała się do obserwacji wydarzeń, jak i pomocy technicznej, organizacyjnej dla zespołu – czytaj, nosiliśmy sprzęt. Wtedy nie było sztabu ludzi zajmujących się sprzętem. To ja z Leszkiem nosiliśmy wielkie skrzynie ze sprzętem do gry.
Wracając do samego meczu, to był szok. Oprawa, stadion, zaplecze, ludzie, podejście do meczu, wszystko taki top, że masakra. Liga włoska, wtedy to tak odległa rzeczywistość, że wszystko budziło podziw. Niesamowite przeżycie i doświadczenie, pomimo że byliśmy bardziej osobami „technicznymi” niż zawodnikami
Z tym wyjazdem kojarzy mi się bardzo śmieszna historia, która miała miejsce na pomeczowej kolacji, w której brały udział obydwa zespoły. Siadając do stołu, dało się zauważyć kieliszki do wina – przecież byliśmy we Włoszech. Jednak jak się okazało, co dla nas w tamtych czasach nie było do końca wiadome, że takowe kieliszki do wina są podawane również do wody. Jeden z redaktorów (nazwisko i gazetę pamiętam, ale zachowam dla siebie) miał inne myślenie na ten temat, szczególnie że na stole stała butelka, która na etykiecie miała między innymi napisane Vino i …
Nastąpiły kurtuazyjne przemowy i gdy się zakończyły, to Pan redaktor powiedział, a wiem dokładnie co, bo siedziałem naprzeciwko: „Wiem, że wy nie możecie pić, ale ja chętnie wzniosę toast”. Starsi zawodnicy zaczęli mu wtórować, że jasne, nie ma problemu i nawet bardzo go zachęcali do tego. Później okazało się dlaczego.
Jak powiedział, tak zrobił. Wziął ową butelkę i sobie nalał „wino” i po skończonych przemowach padło hasło “No to zdrowie!”. Kiedy zobaczyliśmy jego minę i twarz, która przyjmuje wszystkie kolory i nie wie co ze sobą zrobić, to zrozumieliśmy, że coś jest nie tak. Po prostu “wino” okazało się octem winnym do sałatek, więc na pewno nie było to przyjemne doświadczenie dla Pana redaktora.
Zawodnicy mieli lekką satysfakcję, że mogli się odgryźć po nie zawsze przychylnych artykułach, a dla innych doświadczenie, że istnieje coś takiego jak ocet winny!
Sam mecz zakończył się naszą porażką 1:0, ale pamiętam, że jak wchodziliśmy na ową kolację, to ludzie tam siedzący i jedzący kolację bili nam brawo z szacunku za dobry mecz, a którego wynik był sprawą otwartą przez 90 minut.
Kolejny szok jeśli chodzi kulturę futbolu. Włosi!
Proszę przybliżyć rywalizację między bramkarzami w Zagłębiu. Jak to wyglądało z Pana perspektywy?
Hmmm, jedno z trudniejszych pytań, ponieważ trudno jest z własnej perspektywy oceniać, aczkolwiek jak to w sporcie, raz jeden wygrywał miejsce, raz drugi.
W większości przypadków była to rywalizacja oparta na szacunku i czysto sportowej rywalizacji, ale nie ulega wątpliwości, że tą najgorętszą rywalizacją, którą widziałem na co dzień, ponieważ byłem jednym z trzech bramkarzy w kadrze pierwszego zespołu, to rywalizacja dwóch tuzów w ówczesnych czasach w Zagłębiu, czyli Krzysia Koszarskiego i Jarka Bako.
Pierwszy to kapitan, jeden z lepszych bramkarzy w lidze, reprezentant kadry olimpijskiej. Drugi również top bramkarzy w Polsce, podstawowy zawodnik reprezentacji Polski. Obaj o mocnych charakterach, więc nic dziwnego, że rywalizacja przybierała różne formy. Nie będę wchodził w szczegóły, ale jednocześnie chcę zaznaczyć, że nie zostawała przekraczana granica przyzwoitości tejże rywalizacji.
Sposób znalazł się w zimowym okresie przygotowawczym, który pozwolił dojść do porozumienia dwóm „gigantom” i dzięki temu zespół miał pożytek w postaci pewności na linii. Paradoks polegał na tym, że to ja zyskiwałem trochę na mocnych charakterach Krzyśka i Jarka. W momencie gdy trener zakomunikował, że będą bronili na zmianę, Jarek nie godził się na siedzenie na ławce, więc ja korzystałem, ale tych przypadków było niewiele i nie pamiętam już czy dwa, trzy czy może cztery razy.
Dzisiaj rozmawia się o tym z lekkim uśmiechem na twarzy, a co najważniejsze z tego co wiem, to „Koszyk” i „Bakowy” są dobrymi kolegami po fachu i szanują się nawzajem, bo o to w tym wszystkim chodzi. Cieszę się, że spotkałem takich ludzi na swojej drodze. Jeden i drugi bardzo mi pomógł.
Co było przyczyną wypożyczenia Pana do Chrobrego Głogów? Czy to była Pana decyzja? Jak wyglądała cała otoczka z tym związana?
Nie, nie była to moja decyzja. Ówczesny trener Wiesław Wojno stwierdził, że jestem słabszy od pozostałych bramkarzy i będzie dobrze dla mnie, jak pójdę na wypożyczenie. Były inne czasy i przepisy, nie miałem wyboru. Albo idziesz na wypożyczenie, albo nie grasz i nie zarabiasz w ogóle.
Na szczęście okazał się to dla mnie bardzo dobry ruch. Po pierwsze regularnie grałem w II lidze (dzisiejsza I liga) w Chrobrym. Po drugie poznałem fajnych ludzi, z którymi kontakty mam do dzisiaj. Po trzecie osiągnęliśmy plan, jakim było utrzymanie Chrobrego w II lidze, mimo że sytuacja po jesieni nie była kolorowa.
Czy rozegranie 75 meczów w pierwszej drużynie Zagłębia Lubin uważa Pan za wystarczające, czy jednak różne decyzje zadecydowały o takiej ilości meczów? Jak Pan to widzi?
I tak i nie. Trzeba spojrzeć na ten temat z różnych perspektyw. Najważniejsza to ta, że wtedy nie można było wyjeżdżać zawodnikom za granicę (możliwe dopiero gdy osiągnęło się odpowiedni wiek), więc wszyscy najlepsi zawodnicy grali w polskiej lidze. Nie trudno więc się domyślić jak ogromna wtedy była konkurencja.
Druga perspektywa, to obowiązujące przepisy, a raczej brak prawa Bosmana. Jeśli skończył Ci się kontrakt, to mimo że nie grałeś lub klub nie płacił pensji i tak nie mogłeś odejść. Klub decydował o Twojej karcie zawodniczej bez względu na wyżej wymienione kwestie. Dlatego patrząc na dzisiejsze przepisy, wczesne wyjazdy zawodników, mniejszą konkurencję, mogę stwierdzić, że ten wynik jest całkiem niezły.
Proszę też zauważyć, z jakimi bramkarzami musiałem konkurować: Koszarski, Bako, Lech, Sidorczuk, Matysek, Dreszer. Te nazwiska budzą szacunek. Przecież to byli reprezentanci kraju. Może nie zabrzmi to miarodajnie, ale lata 80-90 to czas, kiedy bycie w kadrze pierwszego zespołu ekstraklasy można porównać do rozgrywania meczów w ekstraklasie w czasach dzisiejszych.
Który bramkarz grający w Zagłębiu Lubin za Pana czasów był najlepszy i dlaczego? Czy pamięta Pan jakiegoś bramkarza, który był niedoceniony i uważał Pan, że mógł zrobić większą karierę?
Nie ośmielę się napisać, który był najlepszy, bo po prostu się nie da. Każdy, z którym miałem przyjemność rywalizować, miał swoje zalety jak i wady. Najważniejsze, że Zagłębie słynęło z tego, że zawsze miało solidne postaci w bramce.
Jednak co do bramkarza, który był niedoceniany i mógł zrobić większą karierę, to się wyłamię i podam nazwisko. Moim zdaniem tym bramkarzem był Piotr Lech. Ogromny potencjał, ale tylko on wie, dlaczego nie zrobił większej kariery, zwłaszcza międzynarodowej.
Transfer do Ruchu Radzionków i zakończenie kariery. Dlaczego akurat Radzionków? Nie było możliwości pozostania w Lubinie i zakończenia tu kariery?
Na pewno bym tak chciał, ale niestety niedane mi było. Po raz kolejny trenerem Zagłębia został Pan Wojno i po prostu nie widział mnie w zespole. Przygotowywałem się jeszcze z zespołem do rundy rewanżowej, ale na drugi obóz już mnie trener nie zabrał.
Nie byłoby w tym nic złego, ponieważ to sport, jednak sposób, w jaki się dowiedziałem, że nie ma już dla mnie miejsca w Lubinie, nie był dla mnie miły. Nawet trochę przykry po tylu latach oddawania serducha. W odpowiedzi na pytanie “Dlaczego?” usłyszałem tylko “Jędrzej, już tak długo jesteś w Lubinie, że powinieneś wiedzieć, o co chodzi”.
Wtedy nie wiedziałem! Nie rozumiałem! Dzisiaj już tak W tym samym dniu w klubie był menedżer Kazimierz Fliśnik i gdy usłyszał, że mi „dziękują” to zaproponował Ruch Radzionków, który walczył o utrzymanie w I lidze. Po rozmowie z trenerem Koniarkiem przyjąłem propozycję.
W Radzionkowie, po ośmiu meczach doznałem kontuzji, pierwszej i jak się okazało ostatniej w mojej przygodzie z piłką.
Po zakończeniu kariery od razu chciał Pan być trenerem? Proszę przybliżyć swoje początki w trenerskim fachu.
Tak, zawsze chciałem. Ciągotki już miałem jak byłem zawodnikiem. Zapisywałem treningi, mam do dziś notatki z okresów przygotowawczych trenerów: Strejlaua, Jabłońskiego, Szarmacha. Papiery instruktora także zrobiłem, grając jeszcze w Lubinie.
Myślę, że moje zamiłowania do trenerki zauważał trener Jabłoński, ponieważ pozwalał mi przeprowadzać rozgrzewkę z zawodnikami, szczególnie ogólnorozwojową dla wszystkich połączoną ze stretchingiem. Interesowało mnie to, kręciło. Nie widziałem oczyma wyobraźni innej przyszłości dla siebie niż trenerka, czy pochodne zajęcia w piłce nożnej. Mam nadzieję, że tak już zostanie na zawsze i będę mógł kontynuować, to co kocham robić i jednocześnie z tego żyć, chociaż wiadomo, że w niższych ligach łatwo wyżyć z tego zajęcia nie jest.
Powrót do Lubina w roli trenera. Jak Pan do tego podchodził? Czy wiele się zmieniło w Lubinie pod Pana nieobecność?
Po około trzyletniej przerwie wróciłem do Lubina już w roli trenera bramkarzy. Wcześniej byłem cały czas w kontakcie ze znajomymi osobami, które w Zagłębiu funkcjonowały. W pewnym momencie głośno zaczęło się mówić o odejściu ówczesnego trenera Zagłębia Franciszka Smudy do Lecha Poznań, więc postanowiłem wykorzystać sytuacje i zgłosić chęć do podjęcia pracy w roli trenera bramkarzy.
Jednocześnie nastąpiły również zmiany w obszarze zarządzania klubem. W zarządzie znalazły się osoby, z którymi wcześniej już współpracowałem i mieliśmy dobry kontakt, więc tym bardziej postanowiłem się przypomnieć no i się opłaciło. Moja osoba została zaakceptowana z korzyścią, jak się później okazało, dla obu stron. Wspaniałe uczucie, móc kontynuować pracę w klubie, który się pokochało, wiele mu się zawdzięcza i mieć możliwość, choć w niewielkim procencie coś mu oddać. Szczęśliwy byłem, że z mistrzowskim skutkiem.
Po tych trzech latach nieobecności, sam klub jako budynek itp. się nie zmienił. Bardzo zmieniło się jednak podejście do zawodników, a zawodników do obowiązków. Widać było większy profesjonalizm. Rozbudowany sztab szkoleniowy, większe pieniądze, sprzęt sportowy.
Sprawy, które za moich czasów były trudne niekiedy do zrealizowania, po tym czasie już nie stanowiły kłopotu. Profesjonalizacja była widoczna gołym okiem. Widać było już odbite piętno Canal+, które mocno ciągnęło polską ligę ku lepszemu i wymuszało podnoszenie poprzeczki klubom w kwestiach organizacji.
Jeszcze większy bum profesjonalizacji klubu pod każdym względem nastąpił po przejęciu sterów przez Pana Roberta Pietryszyna. Młody, prężny menedżer spoza środowiska piłkarskiego, patrzący na klub jako firmę z konkretnymi zadaniami. Wprowadzał korporacyjne zasady: „Ja wam zapewniam to, to i to, ale od was oczekuję konkretnie tego i tego. Jeśli nie zrealizujecie zadań, musicie być świadomi, że się pożegnamy”, Mega konkret!
Pamiętam, jak byliśmy zimą na obozie przygotowawczym w Pogorzelicy. Odwiedził nas prezes Pietryszyn i dyrektor sportowy Kuba Jarosz, więc rada drużyny postanowiła skorzystać z okazji i spotkać się z prezesem, dyrektorem i sztabem szkoleniowym, żeby przedstawić propozycje premii na wiosnę 2007.
(Przypominam, byliśmy wiceliderami, wiec zawodnicy mieli argumenty do dyskusji)
Usiedliśmy wspólnie, kapitan Maciej Iwański przedstawił warunki – tyle za miejsce takie, tyle za takie i na pewniaka czekają na aprobatę. Prezes z uśmiechem na twarzy, wziął kartkę i … ją podarł, oznajmiając: „Kombinat płaci dobre pieniądze, ale za wynik. A dobry wynik to miejsce gwarantujące grę w europejskich pucharach więc… pierwsze albo drugie. Klub będzie płacił też duże pieniądze za zwycięstwa w przypadku tylko tych dwóch miejsc w tabeli”. Konsternacja. Jeszcze nigdy tak nie było! Jak to tylko za pierwsze i drugie?! A jak spadniemy na trzecie?! Odpowiedź była krótka: ”Za trzecie nie płacimy, interesują nas puchary”.
Pomimo dużego oburzenia, jak powiedział, tak zrobił. Przez całą rundę wiosenną zespół nie spadł poniżej drugiego miejsca, a na koniec, jak wszyscy wiedzą zdobył mistrzostwo. Z kuluarowych rozmów wiem, że prezes mocno musiał się napocić, żeby dotrzymać słowa co do terminowych wypłat premii, ale warto było, oj warto!
Które mistrzostwo Polski ma dla Pana większe znaczenie, to zdobyte jako zawodnik czy jako trener bramkarzy?
Trochę taki wybór jak ma małe dziecko, gdy ktoś z rodziny go pyta, kogo bardziej kochasz: mamusię, czy tatusia?! Nie wiem, ale jak mam być szczery, to myślę, że ciutkę to drugie, a to z prostej przyczyny. Wydaje mi się, że miałem jednak trochę większy wpływ na drugie mistrzostwo.
Z którym z lubińskich trenerów współpracowało się Panu najlepiej?
Odpowiem dyplomatycznie, z nikim nie miałem problemów, wszystkich szanowałem, od każdego można było coś fajnego się nauczyć. A tak trochę żartobliwie odpowiem, że najlepszy trener to ten, u którego się gra.
Jak trafił Pan do sztabu trenerskiego Cracovii? Jak układała się Panu współpraca ze starym znajomym z Gostynia, czyli Jurijem Szatałowem?
Trudno tu mówić o współpracy, ponieważ ja byłem w sztabie u Rafała Ulatowskiego, a po zwolnieniu Rafała, zostałem tylko do momentu znalezienia zastępcy na moje miejsce. Byłem do końca rundy jesiennej 2010/2011 także ta współpraca była bardzo krótka, choć bardzo przyjemna. Jurij dał mi całkowitą swobodę w pracy, czyli tak jak to miało miejsce z innymi trenerami, z którymi współpracowałem, a to ceniłem najbardziej.
Kolejnym przystankiem była Legnica. Jak oceni Pan warunki pracy w tym klubie? Proszę przybliżyć swoją rolę.
Rafał Ulatowski otrzymał propozycje pracy i tradycyjnie wziął mnie do swojego sztabu. Rola moja była taka sama jak w poprzednich klubach, czyli numer jeden to szkolenie bramkarzy pierwszego zespołu, numer dwa szkolenie i kontrola szkolenia w akademii.
Legnicki klub bardzo podobnie był zarządzany jak ten w Krakowie, czyli był prywatny właściciel, mega ambitny i z bardzo ciekawą oraz rozbudowaną wizją tworzenia klubu. Było wszystko, co być powinno do celu, jaki był zamierzony, a mianowicie awans do ekstraklasy. Największym plusem – stabilizacja. Minusem (może nie aż tak dużym) moim zdaniem z perspektywy czasu i doświadczenia, zgrany zespół, a dokładnie wiek tego zespołu. Pamiętam, jak policzyłem, to średnia ówczesnej „wyjściowej” jedenastki wynosiła prawie 31 lat (licząc w składzie jednego młodzieżowca).
Wyniki, jakie osiągaliśmy, były bardzo słabe i po kilku miesiącach zostaliśmy zwolnieni. Nie dotrwaliśmy do końca rundy jesiennej.
Czy objęcie funkcji trenera w drugoligowej Jarocie Jarota to był Pana debiut w tej roli? Co zdecydowało o podjęciu takiej decyzji?
Jeszcze będąc w Miedzi, choć już na wypowiedzeniu, otrzymałem propozycję przejęcia drugoligowej Jaroty Jarocin. Propozycja z Jarocina była konsekwencją złożenia mojej propozycji przejęcia zespołu, kilka miesięcy wcześniej, gdy klub z Jarocina poszukiwał trenera. Wtedy mnie nie wybrano, ale wrócono do mojej kandydatury po zwolnieniu Jarka Araszkiewicza. Wtedy się zgodziłem na warunki i przyjąłem propozycję.
Chęć, ciekawość, możliwość samodzielnego wprowadzania rozwiązań, prowadzenia samodzielnie zespołu bardzo mnie kręciła, więc mimo wiedzy o problemach w klubie postanowiłem podjąć się wyzwania. Jarocin to moja pierwsza samodzielna praca, której nie zapomnę nigdy. Klub i zespół był w bardzo złym stanie organizacyjnym, mentalnym i punktowym (był to okres, gdzie następowała reorganizacja II ligi, tzn. z dwóch lig robiono jedną).
Zespół miał bardzo mało punktów, odległe miejsce w tabeli, a utrzymywało się bodajże 8 czy 9 zespołów. Strata była dość spora. Do tego w klubie był kurator, więc finansowa sytuacja też była bardzo kiepska. Ale pomimo kłopotów organizacyjnych, mój początek był obiecujący. W moim debiucie jako pierwszego trenera, do Jarocina zawitał lider – Chrobry Głogów z Irkiem Mamrotem na ławce trenerskiej. Zagraliśmy bardzo ambitnie i sprawiliśmy niespodziankę, wygrywając 1:0. Drugi mecz kolejny mocny rywal Górnik Polkowice i wygrywamy 2:0. Sam byłem w szoku. Nadzieja wróciła.
Niestety później już nie było tak kolorowo. Życie.
W 2017 roku wszedł Pan w projekt związany z Polonią Leszno. Jak układała się Panu współpraca z Śp. Ryszardem Panfilem? Czy współpracuje Pan obecnie z jego synem Łukaszem?
Z Profesorem znaliśmy się od 1991 roku, ponieważ do sztabu szkoleniowego wziął Profesora trener Putyra, u którego był na początku drugim trenerem. Następnie został menedżerem, czyli osobą, która odpowiadała za organizacje pionu sportowego, czyli to, co Profesor uwielbiał w sporcie chyba najbardziej.
I tu ciekawostka. Jak wspomniałem, był menedżerem, a w tamtych czasach, już samo słowo „menedżer” było dziwne, obce i u wielu wzbudzało nawet reakcje z pogranicza ironii. Do tego wprowadzał rozwiązania związane z funkcją, które mówiąc delikatnie, spotykały się z niezrozumieniem. Choć niektóre, o czym po latach rozmawialiśmy, nie były do końca trafne, słuszne, jak na przykład wprowadzenie opłat dla zawodników za odnowę biologiczną w klubie, Ale w większości podejmowanych czynności organizacyjnych wyprzedzał epokę.
W ówczesnym świecie piłkarskim wzbudzał śmiech i zdziwienie, a dzisiaj są to podstawowe rozwiązania w klubach piłkarskich. Co do Polonii Leszno, to spotkaliśmy się w klubie na spotkaniu z zarządem. Ja zostałem zaproszony na spotkanie krótko po tym, jak zostałem trenerem pierwszego zespołu, Profesor jako osoba desygnowana z ramienia naczelnika sportu w Lesznie, żeby przedstawić strategię rozwoju miasta w zakresie piłki nożnej (był jej autorem). Wcześniej nie wiedziałem, kto nam przedstawi tę strategię, więc sporym zdziwieniem było dla mnie gdy do gabinetu zarządu wszedł Profesor.
Zdziwienie pojawiło się również na twarzach członków zarządu, jak się z Profesorem sympatycznie przywitaliśmy i wyjaśniliśmy, skąd się znamy. Po zakończeniu spotkania poprosiłem Profesora o krótką rozmowę i zapytałem o współpracę. Nie mogłem wypuścić takiej okazji z rąk. Widziałem oczami wyobraźni korzyści, jakie ja i klub możemy mieć z ewentualnej współpracy, więc działałem błyskawicznie. Zgodził się i tak zaczęła się nasza współpraca. Profesor, choć mieszkał bardzo blisko Leszna, to dysponował ograniczonym czasem ze względu na ogrom spraw. Jednak wiedzę, jaką mi przekazał podczas spotkań „face to face” czy wyjazdów na mecze na temat prowadzenia zespołu, ocen zawodników, spojrzenia na piłkę z innej perspektywy niż trener, jest nie do przecenienia i odwdzięczenia się.
Otrzymywałem tę wiedzę za darmo, gdzie w rzeczywistości ludzie płacili za nią spore pieniądze, opłacając wykłady! Z mojej perspektywy, ponowne spotkanie i współpraca z Profesorem ułożyła się w super całość, ponieważ jestem absolwentem Wyższej Szkoły Zarządzania i Coachingu – uczelni syna Profesora, Łukasza. Mogliśmy więc już na żywym organizmie wprowadzać rozwiązania, o których dyskutowaliśmy przez kilka lat na uczelni. Jednocześnie chciałbym zaznaczyć jedną rzecz. Profesor pomagał mi i klubowi bezinteresownie, nie pobierając żadnych profitów, tak z czystej przyjemności i miłości do piłki nożnej.
Ja poprosiłem, żeby wobec mnie, oceny mojej pracy – wiedzy, był bezwzględny i szczery do bólu. Zdarzało się, że po odprawach z zawodnikami, w których uczestniczył jako obserwator / mentor / coach, miał jakieś zastrzeżenia co do mojego występu, szczególnie coachingowego, to potrafił dać mi popalić, nie przebierając w słowach. Ale tak chciałem i o to prosiłem. Bez głaskania, szczerze do bólu. Krótki czas, zdecydowanie za krótki, współpracy z Profesorem, ale jakże intensywny i ważny dla mnie. Nie do zapomnienia.
Wiele rzeczy, które Profesor mi przekazał, kontynuuję do dzisiaj, chociażby sposób analizy gry zawodników. Tak! Każdy mecz w IV lidze nagrywamy i analizujemy zgodnie z wiedzą, którą otrzymałem. Więcej tematów publicznie nie zdradzę, są zbyt cenne.
Jeśli chodzi o drugą część pytania, czyli współpracy z synem Profesora, to takiej formalnej współpracy nie ma między nami, ale jesteśmy w kontakcie. Jak już wspomniałem, jestem absolwentem jego uczelni, którą polecam wszystkim, a w szczególności czynnym sportowcom i trenerom, więc ten kontakt jest jakby czymś naturalnym.
Który z Pana wychowanków czy podopiecznych zrobił karierę lub robi obecnie? Czy pamięta Pan jakiś „diament”, który przepadł w niższych ligach?
Pracując w seniorskiej piłce na niższym szczeblu, ciężko jest mówić, że się kogoś wychowało, ponieważ wprowadza się utalentowanego zawodnika, który ma 15,16,17 lat, czyli tak naprawdę został wychowany przez innych trenerów. Bardziej skłaniałbym się do stwierdzenia, że kogoś zauważyłem, dałem szansę, rozwinąłem, a dany zawodnik dostał propozycję rozwoju z klubów wyższych lig.
Fajnym przykładem jest 15-letni wówczas Antek Prałat. Chłopak wyróżniający się w swojej grupie wiekowej, został zaproszony przeze mnie na trening seniorów, w którym była przewidziana gra taktyczna. Gołym okiem było widać, że chłopak ma to coś. Była to środa, w czwartek poprosiłem o zgłoszenie go do rozgrywek. W sobotę zadebiutował w meczu ligowym, gdzie po dokładnie 35 sekundach od wejścia na boisko strzela bramkę! Ogólnie zagrał 136 minut, strzelając 6 bramek w rozgrywkach IV ligi, co sprawiło, że Antka już z nami nie ma, a jest w Lechu Poznań! A to czy okaże się perełką, czas pokaże.
Czym się Pan obecnie zajmuje?
Już od prawie trzech lat jestem pierwszym trenerem czwartoligowego klubu Stainer Polonia Leszno. Klubu, który ma ambicje i robi wszystko, żeby awansować do klasy wyżej. Jednak widzimy i zdajemy sobie sprawę ile jeszcze pracy przed nami, żeby ten cel osiągnąć, a co najważniejsze, po ewentualnym awansie w przyszłości, utrzymać się na tym poziomie rozgrywek.
Jednocześnie widząc, w jakim stanie pod względem sportowym i organizacyjnym są kluby piłkarskie w regionie, czujemy dużą odpowiedzialność za rozwój piłki poprzez sportowy awans i grę chłopaków na poziomie centralnym. Wiemy, że może to być, motywacja i jedyna szansa dla wielu uzdolnionych piłkarzy z okręgu leszczyńskiego. Mówiąc krótko, nie pracujemy tylko nad III ligą dla Leszna, ale o lepsze jutro dla leszczyńskiego regionu piłkarskiego.